To już druga po Panu Mercedesie część kryminalnej trylogii Stephena Kinga. Warto zapoznać się najpierw z pierwszym tomem, by mieć jasny obraz całości. Choć i bez tego lektura powieści Znalezione nie kradzione będzie znakomitą rozrywką. Nowa książka Kinga to gratka dla wszystkich książkoholików i bibliofilii. Bo to historia miłości do literatury, która może prowadzić do zguby.
John Rothstein to genialny pisarz, który od kilkudziesięciu lat ukrywa się na swojej farmie i odmawia publikowania kolejnych książek. Pewnej nocy zostaje napadnięty przez Morrisa Bellamy'ego, zbira, który jednocześnie jest wielkim fanem pisarza. Morris nie potrafi jednak wybaczyć autorowi, iż z bezkompromisowego bohatera swoich książek, Jimmy'ego Golda, uczynił konformistę. Włamuje się więc do sejfu Rothsteina i prócz pieniędzy kradnie ponad sto notesów, w których autor przez lata zapisywał swoje kolejne utwory. Czy jest tam także dalszy ciąg przygód Jimmy'ego Golda? Opętany czytelniczą pasją Bellamy tak szybko się tego nie dowie, ponieważ na długie lata trafia do więzienia.
Trzydzieści dwa lata później kilkunastoletni Peter Saubers nieopodal swojego domu znajduje zakopaną skrzynię z ukrytymi w niej pieniędzmi i notesami. Gotówka przyda się rodzinie Petera, szczególnie po tym gdy jego ojciec, ofiara ataku Pana Mercedesa, popadł w finansowe tarapaty. Znalezisko ściągnie jednak na Saubersa śmiertelne niebezpieczeństwo. Bellamy wychodzi po ponad trzech dekadach zza krat i będzie chciał odzyskać skradziony łup. Peterowi spróbuje pomóc znany z Pana Mercedesa detektyw Bill Hodges.
Pierwsza część powieści przypomina młodzieżowe historie o poszukiwaniu skarbów. I porywa czytelnika w takim samym stopniu jak te dziecięce lektury. Hodges, Holly czy Jerome, czyli postacie z Pana Mercedesa, pojawiają się dopiero w trzeciej części tego tomu i wydają się jakby na siłę doklejone do tej historii. Dlatego lepiej znać ich wcześniejsze losy, by się nie pogubić. Całą powieść, a już szczególnie samo jej zakończenie, czyta się z wielkim niepokojem o losy bohaterów. King umiejętnie buduje napięcie, wykorzystując sprawdzone równanie, które mówi, że strach o bohatera i nadzieja, że jednak mu się uda, przykuwa uwagę czytelnika do ostatniej strony.
Niejednokrotnie King nawiązuje w książce do wielkich dzieł literatury światowej, ale i swojej własnej twórczości. Do czego może doprowadzić czytelnicza obsesja, dowiedzieć mogliśmy się już przecież z Misery.
King bawi się w Znalezionym... konwencją kryminału. Poświęca książkę Johnowi D. MacDonaldowi, znakomitemu amerykańskiemu autorowi powieści sensacyjnych. King niezwykle ceni MacDonalda. Podobno nawet miał kiedyś pomysł na napisanie powieści, w której wystąpiłby najsłynniejszy bohater stworzony przez amerykańskiego pisarza, Travis McGee, ale nie zdobył do tego praw.
Jednak nie o kryminał czy samą zagadkę w najnowszej powieści Kinga chodzi, tylko o literaturę. Autor Lśnienia nabija się tu z samego siebie, konkludując słowami Jimmy'ego Golda, iż: „wszystko gówno znaczy”. Na czele z literaturą. Ważniejsza od niej jest rzeczywistość, a od książkowych bohaterów istotniejsi są ludzie z krwi i kości. Banał, ale pokazujący dystans pisarza do samego siebie. I jego poczucie humoru.
Wprawdzie, jak mówi jedna z postaci Znalezionego..., opinia jest jak dupa. Każdy na własną. Ale myślę, że w mojej opinii o tym, iż kryminał Kinga jest znakomitą lekturą, osamotniona nie będę.
Stephen King
Znalezione nie kradzione
przeł. Rafał Lisowski
Albatros A. Kuryłowicz
Warszawa, 2015
477 s.