„Przez pewien czas pracowałam z Hindusem, który miał na imię Kanta. Bardzo nienaturalne wydawało mi się to, że męskie imię kończy się na literkę „a”, bo przecież w Polsce to zwykle żeńskie imiona są na nią zakończone. Więc mówiłam Kant. Nawet w czasie rozmowy z naszym przełożonym. A kant, choć inaczej pisane, to w języku angielskim dość niecenzuralne słowo. Było mi bardzo głupio, kiedy się zorientowałam, ale cóż, nie dało się już tego odkręcić”.
Kawiarenka Kryminalna: Londyn, w którym osadzasz akcję swoich trzech powieści („Wszystko, czego nie zrobiliśmy razem”, „Chwile, które nigdy się nie wydarzą” i „Nim stracę to, co mi jeszcze pozostało”), bywa niebezpiecznym miejscem. Zwłaszcza dla zagubionej, samotnej emigrantki, którą (początkowo) jest Ula, bohaterka „Nim stracę to, co mi jeszcze pozostało”. Mimo tego zarówno dla Uli, jak i dla protagonistek twoich poprzednich książek, czyli Anity i Róży, Londyn staje się schronieniem. To tam uciekają, gdy wpadają w życiowe kłopoty. Jak to więc jest z tym Londynem? Bardziej on straszny czy przyjazny?
Klaudia Muniak: Wszystko zależy od tego, jak na ten Londyn spojrzymy. To ogromne miasto, więc siłą rzeczy jest pełne niebezpieczeństw, niestety trzeba mieć się na baczności, taka jest prawda. Ale to też miasto olbrzymich możliwości, pięknych miejsc, ciekawych ludzi. Jest przyjazny, jeśli tylko zechcemy sięgnąć po to, co w nim dobre i wartościowe. Dla mnie stolica Wielkiej Brytanii okazała się łaskawa, wiele mi zaoferowała, a ja dobrze z tej oferty wybrałam.
KK: „Nim stracę to, co mi jeszcze pozostało” można traktować jako przewodnik po Londynie. W posłowiu przyznajesz, że po latach emigracji wróciłaś do Polski, a Seria Londyńska jest dla ciebie swoistym pamiętnikiem – zapisem ulubionych miejsc w tym mieście. Za czym najbardziej będziesz tęsknić?
K.M.: Za otwartością i akceptacją, które panują w tym mieście. Tam naprawdę można być sobą i nikt nie będzie cię za to oceniał. To jest cudowne i tę mentalność pokochałam od pierwszych dni spędzonych w Londynie. Będę też tęsknić za moją ulubioną kawiarnią Pret. To sieciówka, ale według mnie serwująca najlepszą kawę na Wyspach. Można tam też kupić pyszne rogaliki z marcepanem. Z biegiem lat może tych tęsknot pojawi się więcej, na dzień dzisiejszy rozkoszuję się tym, czego nie miałam tam, a tutaj, w kraju, mam na wyciągnięcie ręki.
KK: Piszesz o odmiennościach na różnych polach funkcjonowania społeczeństwa, jakie widać między Polską a Wielką Brytanią. Między innymi przedstawiasz scenę z londyńskiej porodówki, na którą trafia jedna z bohaterek. Twoje dzieci również urodziły się w Anglii, więc zapewne czerpałaś tu z własnych doświadczeń? Jak oceniasz te różnice?
K.M.: Tych różnic jest sporo. I to w różnych dziedzinach. Ale to nie jest tak, że zawsze nam daleko do Wielkiej Brytanii. Choć owszem, są i takie obszary. Odnosząc się choćby do ochrony zdrowia, do której nawiązałaś, funkcjonowanie przychodni – przede wszystkim lekarzy pierwszego kontaktu – w mojej ocenie w Anglii jest więcej niż rozczarowujące. Trudno uzyskać realną pomoc, nieraz miałam wrażenie, że jestem przyjmowana przez osobę niekompetentną. Z kolei spotkania ze specjalistami były już w najwyższym standardzie i trafiając do takiego lekarza, czułam się w pełni i profesjonalnie zaopiekowana. To, co w Wielkiej Brytanii jest dobrze rozwinięte, a czego brakuje nam jako państwu, to procedury. Wszędzie: w urzędach, szpitalach, firmach, placówkach oświaty i tak dalej. W UK nie ma przypadkowych działań i każdy interesant jest traktowany w identyczny sposób. Kolejna rzecz, to kultura osobista. Słowo „dziękuję” jest powszechnie używane na Wyspach, a z przykrością stwierdzam, że w naszym kraju już znacznie rzadziej. Z kolei asortyment w sklepach w Anglii jest bardzo ograniczony, w supermarketach jest dużo towaru, tyle że brak różnorodności. Na półce znajdziemy ketchup jednej firmy, czasem dwóch, i na tym koniec. Także te różnice są na różnych płaszczyznach, a szala przechyla się raz w tę, raz w drugą stronę.
KK: W swojej powieści poruszasz niezwykle ważną kwestię – w razie jakiejś tragedii czasem nie tylko cierpi ofiara czy jej rodzina, ale i sam sprawca (gdy działał nieintencjonalnie). Po wszystkim musi walczyć nie tylko z wyrzutami sumienia, ale i wstydem. Dlaczego postanowiłaś właśnie ten temat przedstawić w trzecim tomie Serii Londyńskiej?
K.M.: Bo mało kto o tym mówi. Gdy dojdzie do tragedii i o niej rozmawiamy, współczujemy pokrzywdzonemu, zastanawiamy się nad losem jego/jej rodziny i to jest naturalne. Rzadko z kolei spoglądamy na sprawcę w sposób empatyczny. Mówię empatyczny, bo to nie jest tak, że nie interesuje nas sprawca. Interesuje, jednak postrzegamy go nieprzychylnie, z surowością, na którą nie zasłużył. Nie zasłużył, bo rozmawiamy oczywiście o ludzkich dramatach zaistniałych niezamierzenie, poprzez wypadek.
KK: Piszesz też o tym, że ukrywanie traumy wyniszcza, a dopiero, gdy się ją uwolni, podzieli nią z innymi, człowiek odżywa – o czym przekonują się twoje bohaterki. Warstwa psychologiczna powieści to jest to, co cię najbardziej interesuje podczas pisania?
K.M.: Tak! Zdecydowanie tak. Cieszę się, że zwróciłaś na to uwagę. Postrzegam ludzką psychikę jako niezwykle intrygującą, od zawsze mnie interesowała, przy czym pozostaje niezgłębiona i to tę moją fascynację jedynie nakręca. Stawiam na warstwę psychologiczną w moich powieściach, czy są to książki obyczajowe, czy thrillery, analizuję psychikę moich bohaterek i bohaterów, przedkładam rys psychologiczny nad akcję i plot twisty, w głowach wykreowanych przeze mnie postaci zawsze się dużo dzieje.
KK: Porozmawiajmy nieco o upodobaniach muzyczno-serialowych. Twoja bohaterka słucha piosenek z lat 90.: Anity Lipnickiej czy zespołu Hey. Ogląda zaś serial „Ozark”. Przekazujesz postaciom swoje fascynacje kulturalne, czy po prostu wyszukujesz pozycje odpowiednie do ich charakterów?
K.M.: Muzycznie tak, przekazuję swoim postaciom własne fascynacje, jestem fanką ballad rockowych, a polska muzyka z lat 90. jest po prostu rewelacyjna i według mnie ciągle żywa. Te utwory można słuchać teraz i są świetne. Do Anity Lipnickiej czy zespołu Hey koniecznie dodałabym Agnieszkę Chylińską z grupą O.N.A. Natomiast jeśli chodzi o seriale i filmy to kiepski ze mnie oglądacz, tutaj posiłkuję się gustem mojego męża.
KK: Ula ma doktorat z biotechnologii, jednak w Londynie pracuje w klubie golfowym jako ball picker, czyli po prostu zbiera piłeczki z pola golfowego. To jest częsty problem wykształconych, inteligentnych emigrantów, którzy za granicą są zmuszeni – z różnych powodów – pracować poniżej swoich kwalifikacji. Dlaczego, twoim zdaniem, tak się dzieje? I skąd pomysł na tak oryginalny zawód dla Uli?
K.M.: Powód jest bardzo prosty – bo jest trudno, począwszy od bariery językowej, po ludzką mentalność. Tych przeszkód jest wiele. W przypadku mojej bohaterki to, że nie pracuje w zawodzie i para się zajęciem poniżej swoich kwalifikacji, jest świadomym wyborem, ona tego chciała, na to się zdecydowała. Ale zwykle ludzi zmuszają do tego czynniki niezależne od nich samych. To jest bardzo przykre, lecz życie na emigracji to czerstwy chleb, o czym zdają sobie sprawę dopiero ci, którzy za tę granicę wyjechali.
A skąd pomysł na zawód dla Uli? W Londynie i jego okolicach, w ogóle w Wielkiej Brytanii, jest bardzo dużo pól golfowych, rozciągają się one szeroko i tworzą naprawdę przyjemny widok. Kiedyś przypadkiem usłyszałam o zawodzie ball pickera i bardzo mi się ta „profesja” spodobała.
KK: Choć twoje powieści z Serii Londyńskiej, w tym „Nim stracę to, co mi jeszcze pozostało”, są powieściami obyczajowymi, to jednak czyta się je jak rasowy thriller. Masz niesamowitą zdolność trzymania czytelnika w napięciu, mimo że do żadnych stricte kryminalnych zdarzeń w twojej książce nie dochodzi. Na czym polega twój sekret?
K.M.: Myślę, że to taka moja natura (śmiech). Po prostu. Piszę tak, jak czuję, wychodzi z dreszczykiem.
KK: Twoja powieść ma nietypową dedykację, ponieważ zadedykowałaś ją sobie samej. Pisanie wymaga wielu poświęceń?
K.M.: Owszem, pisanie jest wymagającym zajęciem, bez samozaparcia i samodyscypliny się nie obejdzie. Ale powodem mojej dedykacji jest coś innego. Otóż pisałam tę powieść zaraz po narodzinach mojej córeczki, właściwie w połogu. Plan był taki, że miałam stworzyć tę książkę przed pojawieniem się córki na świecie, ale ciąża okazała się tak trudna i męcząca, że mi się to nie udało. A deadline zbliżał się wielkimi krokami. Pewnie była możliwość zmiany terminu oddania tekstu u wydawcy, ale… nie lubię się spóźniać i nie dotrzymywać umów, więc siadałam do pracy właściwie z noworodkiem przy piersi. Nie było łatwo, ale podołałam. Stawiając ostatnią kropkę, pomyślałam, że teraz to już sobie ze wszystkim poradzę. I wtedy też postanowiłam zadedykować powieść samej sobie (śmiech).
KK: Ula nie prowadzi kont w mediach społecznościowych – przynajmniej tych oficjalnych – jednak korzysta z nich, by śledzić inne osoby. Dla ciebie media społecznościowe są narzędziem do pracy czy rozrywką?
K.M.: Jeszcze kilka lat temu mogłyby dla mnie nie istnieć. Teraz są swoistym narzędziem mojej pracy, służą mi przede wszystkim do kontaktu z Czytelnikami. Polubiłam je i doceniłam. I to na tyle, że zaczęłam udzielać się także prywatnie.
KK: Nowi znajomi w Londynie wymawiają imię Ula jako „Jula”. Czy twoje imię i nazwisko też przekręcano? Pamiętasz jeszcze z początków emigracji jakieś problemy, nieporozumienia językowe, jakie cię spotkały?
K.M.: Tak, moje imię wymawiano bardzo dziwnie. Brzmiało mniej więcej jak Klodia. Zabawnie, podobało mi się. A nieporozumień językowych było mnóstwo. Jedna sytuacja jest warta opowiedzenia. Miałam okazję pracować z ludźmi różnej narodowości. Przez pewien czas pracowałam z Hindusem, który miał na imię Kanta. Bardzo nienaturalne wydawało mi się to, że męskie imię kończy się na literkę „a”, bo przecież w Polsce to zwykle żeńskie imiona są na nią zakończone. Więc mówiłam Kant. Nawet w czasie rozmowy z naszym przełożonym. A kant, choć inaczej pisane, to w języku angielskim dość niecenzuralne słowo. Było mi bardzo głupio, kiedy się zorientowałam, ale cóż, nie dało się już tego odkręcić (śmiech). Na szczęście mój przełożony był bardzo fajnym człowiekiem i nie miał mi tego za złe.
KK: Seria Londyńska jest też swoistą pochwałą przyjaźni. Ula nie dogaduje się z rodzicami i w zasadzie jedynymi bliskimi jej osobami są jej przyjaciółki. Chyba zwłaszcza na emigracji człowiek docenia przyjaźnie? Czy pisząc o Uli, Anicie i Róży sama poczułaś się jak jedna z ich przyjaciółek?
K.M.: Tak, właśnie tak się poczułam. Teraz trudno o przyjaźń, taką prawdziwą i szczerą. Bezinteresowną. A na emigracji jest jeszcze trudniej. Zawsze brakowało mi tej bratniej duszy, powierniczki, kogoś, na kim będę mogła polegać w dobrych i złych chwilach. Dziewczyny z Serii Londyńskiej mają siebie, wspierają się pomimo problemów i różnic charakteru. Niech każdemu z nas przytrafi się taki ktoś!
KK: „Nim stracę to, co mi jeszcze pozostało” to ostatni tom Serii Londyńskiej. Zatem co dalej?
K.M.: Nie rozstaję się jeszcze z Wielką Brytanią. Moja kolejna powieść obyczajowa także będzie obsadzona na Wyspach. A na ten rok mam jeszcze dla moich Czytelników w zanadrzu thriller psychologiczny.
Rozmawiała Marta Matyszczak
Fotografie: Adam Słowikowski i Zuzanna Kurnatowska - Bukowska