„O tym, że ludzie potrzebują śmiechu, a także zagadek świadczy chociażby fakt, że pojawia się coraz więcej komedii kryminalnych na rynku wydawniczym i coraz więcej ludzi po nie sięga. Jedną z krytyk, jakie dostałam, to właśnie fakt, że ktoś poczuł się rozczarowany tym, że w książce nie było hektolitrów krwi oraz brutalnego zabójcy i że komedia kryminalna to nie kryminał. Otóż właśnie nie! Moim zdaniem można z sukcesem łączyć oba gatunki, ponieważ nie wszyscy koniecznie chcą się bać i czytać o brutalnych zbrodniach przed snem, co udowodniła nam Joanna Chmielewska”.
Kawiarenka Kryminalna: Nikt tak jak druga kobieta nie potrafi zniszczyć drugiej kobiety – zachowanie bohaterek pani najnowszej powieści zdaje się potwierdzać to powiedzenie. Manipulują, knują, oczerniają, podjudzają, w dążeniu do celu są literalnie gotowe na wszystko. Jak się pani tworzyło takie antybohaterki?
Olga Warykowska: Kobieta zmienną jest, a szczególnie kobieta-artystka. Nie miałam większego problemu z tworzeniem postaci, ponieważ w ciągu mojej kariery producenckiej zetknęłam się z różnymi toksycznymi zachowaniami ze strony kobiet pracujących w środowisku artystycznym, nie tylko śpiewaczek, instrumentalistek, ale też producentek. Nie dotyczy to oczywiście wszystkich, jednak uznałam, że w książce dużo ciekawsze będą antybohaterki, stąd zebrałam opowieści, które zasłyszałam i dodałam szczyptę pikanterii, wrzucając panie w sytuację, w której to wszystkie muszą rywalizować o względy jednego mężczyzny.
Dużo łatwiej tworzy mi się tego typu postacie, ponieważ wzbudzają one emocje zarówno podczas pisania, jak i czytania. Kobiety-śpiewaczki (i po raz kolejny podkreślam: nie wszystkie) mają o tyle ciężej od swoich kolegów po fachu, że muszą dużo bardziej rywalizować między sobą, żeby móc zaistnieć na scenie operowej. Jeśli odpowiednio wcześnie nie wyrobi się silnego kręgosłupa oraz tak zwanego „olewactwa”, to taka artystka nie przetrwa i szybko się wypali po pierwszych recenzjach, nawet jeśli w większości będą one pozytywne. Moje antybohaterki i owszem są toksyczne, ale są jednocześnie silne. Nie dadzą sobie w kaszę dmuchać, ponieważ wiedzą, że jeśli one same nie zadbają o swój interes, to rolę zabierze im inna, która jest gotowa na dużo więcej i nie ma tylu skrupułów. A jeśli są przez to nielubiane? Trudno, przynajmniej może kiedyś będą sławne. Bo o to tu tak naprawdę wszystkim chodzi: o muzykę i o sławę właśnie. O możliwość decydowania o swoim losie w grupie społecznej, gdzie rywalizacja jest na porządku dziennym.
KK: „Pogrzeb Figara” flirtuje z tak popularnym ostatnio gatunkiem cosy crime, w którym czytelnicy otrzymują mnóstwo emocji, ale też nie są narażeni na brutalne, naturalistyczne, pełne okrucieństwa sceny zbrodni. Czy pani zdaniem kryminał może dawać wytchnienie od trudnych chwil, szarzyzny w codziennym życiu?
O.W.: Oczywiście! Samo słowo kryminał kojarzy się przede wszystkim z mrokiem, nad czym głęboko ubolewam. Już kiedy pisałam swoją pierwszą książkę, zadecydowałam, że chcę, by spod mojego pióra wychodziły treści nie czarne i nie białe, ale właśnie ludzkie. Jest owszem i śmierć, jest śledztwo, ale nie wyklucza to jednocześnie humoru oraz lekkiego dreszczyku emocji. Jeśli czytelnik sięgnie po moją książkę i dzięki niej zaśmieje się chociaż raz, to uznam to za swój literacki sukces.
O tym, że ludzie potrzebują śmiechu, a także zagadek świadczy chociażby fakt, że pojawia się coraz więcej komedii kryminalnych na rynku wydawniczym i coraz więcej ludzi po nie sięga. Jedną z krytyk, jakie dostałam, to właśnie fakt, że ktoś poczuł się rozczarowany tym, że w książce nie było hektolitrów krwi oraz brutalnego zabójcy i że komedia kryminalna to nie kryminał. Otóż właśnie nie! Moim zdaniem można z sukcesem łączyć oba gatunki, ponieważ nie wszyscy koniecznie chcą się bać i czytać o brutalnych zbrodniach przed snem, co udowodniła nam Joanna Chmielewska.
KK: Ona, tak jak pani, dużo pisała w swoich książkach o jedzeniu. Naleśniki z serem, pączki z porzeczkami, makaron z gorgonzolą i brokułami, pizza... Można zgłodnieć w trakcie lektury „Pogrzebu Figara”! Ma pani jakieś swoje popisowe danie?
O.W.: Uwielbiam gotować, co potwierdzą wszyscy moi znajomi i rodzina. Nie mam jednego popisowego dania, lubię łączyć różne smaki i patrzeć, co z tego wyjdzie. Trochę jak w mojej książce. Dorzucę szczyptę papryki, następnie może ogórka kiszonego i to wszystko wrzucę na tortillę i posypię serem. Czy coś z tego wyjdzie? Może i tak, może i nie, ale próbowanie sprawia mi niemałą frajdę. Nie lubię marnować jedzenia, więc większość moich kulinarnych eksperymentów bierze się z łączenia tego, co mam w lodówce, co ma krótki termin ważności oraz na co mam aktualnie ochotę.
KK: Z posłowia dowiadujemy się, że podobnie jak bohater powieściowego cyklu Amadeusz Wagner chodzi pani wiecznie głodna. Jakie inne zwyczaje, zachowania, cechy charakteru dzieli pani ze swoim bohaterem?
O.W.: Tak jak Amadeusz często kładę się spać, myśląc o tym, co zjem następnego dnia na obiad i co mam w lodówce. Uwielbiam jedzenie, uwielbiam czytać o jedzeniu i oglądać, jak gotują inni. Nie lubię się do tego przyznawać, ale czasami tak jak mój bohater mam problem z asertywnością. Z racji mojego (mam nadzieję) pogodnego usposobienia zwykle mówię „TAK” każdemu, kto prosi mnie o pomoc i potem często chodzę zmęczona, przeciążona licznymi projektami i organizacją.
Lubię także obserwować obcych ludzi, zastanawiać się, jakbym mogła ich opisać: jakich słów użyć, żeby czytelnik zobaczył dokładnie to, co mam na myśli. Często też zastanawiam się nad tym, czy da się wyczytać troski i radości z ich twarzy i staram się odczytać ich tajemnice (jeśli takowe mają). Jak flecista jestem też posłuszna mojej własnej mamusi, która podobnie do książkowego pierwowzoru ma bardzo silny charakter.
KK: Amadeusz znalazł ciekawy sposób na radzenie sobie ze stresującymi sytuacjami w życiu. To specyficzna wyliczanka z pierogami w tle. Ma pani jakieś remedium na stresujące sytuacje? Czy pisanie bywa dla pani stresujące?
O.W.: Kiedy jestem zestresowana, staram się w głowie zaplanować dalsze kroki i konsekwentnie je realizować. Równolegle tworzę awaryjne plany, których ilość przekracza liczbę liter w alfabecie. Staram się często chodzić na spacery, ponieważ wtedy moja głowa pracuje i uspokajam się. Samo pisanie sprawia mi ogromną frajdę, a jedyny stres, jaki odczuwam, to kiedy moi bohaterowie nie chcą robić tego, co sobie zaplanowałam i muszę wszystko poprawiać. Jednocześnie obiecuję sobie, że za wykonane zadanie zrobię sobie pizzę albo zjem kawałek ciastka. Zauważyłam, że zarówno plany, jak i metoda kija i marchewki działają w moim przypadku znakomicie!
KK: Gdy Amadeusz pije kawę, traci apetyt, przez co – jak twierdzi – gubi jedyny powód do życia. Bez jakich niby to przyziemnych akcesoriów pani nie może się obejść?
O.W.: Nie jestem w stanie funkcjonować bez mojego czytnika książek. Uwielbiam czytać i odnajdywać nowe pozycje książkowe: czy to z działu cosy crime, biografii, historii, fantastyki lub filozofii. Moi znajomi znają moją miłość do książek, dlatego często mi je dają w prezencie. Żadna książka mi nie straszna i jestem otwarta na każde wyzwania literackie. Drugim niezbędnikiem życiowym jest mój kalendarz, w którym upycham wszystkie ważne wydarzenia, spisuję rzeczy do zrobienia oraz różne przypominajki. Gdyby nie to, tobym pewnie oszalała z ilości projektów, jakie w tym momencie prowadzę i zaczęła się stresować.
KK: Kolejną z osobliwości protagonisty jest zapamiętywanie ludzi poprzez porównywanie ich do warzyw i owoców. Stosuje pani jakąś ciekawą mnemotechnikę w celu zapamiętania dopiero co napotkanych osób?
O.W.: Mam ogromny problem z zapamiętywaniem imion ludzi, szczególnie jeśli spotykam ich kilkoro na raz. Amadeusz używa warzyw i owoców, jednakże ja nie jestem tak okrutna: wolę raczej kojarzyć ich z umiejętnościami i hobby. Typu: Wojciech podczas rozmowy powiedział mi, że lubi kuchnię włoską, a zatem Włochy=Wojciech. Metoda ta ma swoje plusy i minusy, bo zdarzyło mi się kiedyś nazwać Weronikę Wiktorią, tylko dlatego że zapamiętałam, że jeździ na wrotkach... jest to jedna z rzeczy, nad którymi pracuję.
KK: Bohaterowie „Pogrzebu Figara” utyskują na sytuację kadrowo-płacową w publicznych instytucjach kultury – kiepskie płace, mobbing, toksyczna atmosfera, niejasne kryteria awansu. Jak ta sfera wygląda z punktu widzenia pani doświadczeń zawodowych?
O.W.: Moim zdaniem producenci są za mało wynagradzani w stosunku do ilości pracy, jaką wkładają w organizację wydarzeń. Za granicą, standardem jest na przykład, że podczas braw wywołuje się producentów, ponieważ bez nich żadne wydarzenie nie miałoby miejsca. I publiczność jest tego świadoma. Niestety nie ma takiego zwyczaju w Polsce.
Przez niskie płace, wyzysk oraz brak możliwości rozwoju młodzi ludzie wypalają się i często rezygnują z tego zawodu, wybierając inną drogę kariery. Jestem świadoma tego, że widzowie nie przychodzą do teatru dla producentów, ale właśnie dla zapraszanych gwiazd, jednak często zapomina się o całej tej otoczce. O prawniku, który musiał sprawdzić wszystkie umowy z producentem, o dziale finansów, który trzeba było przekonać, aby zwiększyć gażę artyście, który w ostatnim momencie zażyczył sobie wyższego wynagrodzenia... Pracy jest mnóstwo, a często się o niej nie mówi.
Zatem, drodzy czytelnicy, jeśli zdarzy wam się zajść do teatru, kupić program, to oprócz czytania biografii i streszczenia, bardzo was proszę o zajrzenie na ostatnią stronę, gdzie zapewne drobnym druczkiem wypisano wszystkich, dzięki którym powstał spektakl. I kiwnijcie im głową na znak szacunku. Może doczekam kiedyś dnia, gdy widzowie na koniec spektaklu wywołają brawami nie tylko dyrygenta, ale właśnie i producenta, który okupił organizację krwią, potem i łzami.
KK: Wygląda to na absorbującą pracę.
O.W.: Oglądając nieswój spektakl, często zamiast skupić się na treści, zastanawiam się nad tym, ile to musiało kosztować, czy wybór animacji w tle podyktowany był unikatową koncepcją czy raczej brakiem pieniędzy na scenografię? Następnie liczę artystów, mnożę ich wynagrodzenia i wyliczam, jaki jest zysk lub strata. Producent zostanie we mnie niestety na zawsze. A może właśnie stety?
KK: A to doświadczenie producenckie i scenariuszowe przydaje się w pisaniu powieści?
O.W.: Tak naprawdę produkcja wydarzeń kulturalnych uświadomiła mi, co chcę robić w życiu i pchnęła na tory pisarskie. Gdybym nie odczuła na własnej skórze przepaści między wynagrodzeniem artysty a producenta, to pewnie nigdy bym nie spróbowała stanąć po drugiej stronie.
Mam wrażenie, że w Polsce ludzie nie do końca wiedzą, kim jest producent i za co odpowiada. A odpowiada ZA WSZYSTKO. Musi przygotować odpowiedni budżet, następnie wszystkie umowy, zebrać podpisy i złożyć rachunki, odpowiada za promocję, organizację, logistykę, zakwaterowanie, opiekę nad artystami, nad współpracą z działem technicznym, sprzedażowym i mecenatem. Jednym słowem: człowiek orkiestra!
Lata mojej pracy jako producentki dały mi masę radości, ale też doświadczenia, którego nie zdobyłabym nigdzie indziej. Poznałam fascynujących ludzi, których wspominam do tej pory. Produkcja dała mi mnóstwo inspiracji do pisania, którą nie wiem, czy bym odnalazła, gdybym pracowała gdzie indziej. Materiału będę miała na lata!
KK: Podobno jest pani fanką musicali na West Endzie. Jak oceniłaby pani polskie produkcje w porównaniu do tych londyńskich?
O.W.: Musical jest dla mnie formą idealną, jeśli chodzi o przekazanie widzowi pewnych treści zarówno w tańcu, śpiewie i w grze. Nic nie robi na mnie takiego wrażenia, jak moment, kiedy nagle główny bohater zaczyna śpiewać i dzielić się swoimi bólami, marzeniami oraz lękami. Musicale na West Endzie mają to do siebie, że przede wszystkim są po angielsku i że miłośnik muzyki będzie w stanie pójść na taki spektakl i prześpiewać z aktorami prawie wszystkie piosenki (jak miało miejsce na przykład podczas musicalu „Mamma Mia!”). Cieszy mnie, że w Polsce jest coraz więcej oryginalnych treści, ponieważ musicale tłumaczone na język polski często dużo tracą i komuś, kto jest zaznajomiony ze smaczkami wersji oryginalnej, nieraz trudno się odnaleźć na przykład w momencie, w którym ktoś powinien śpiewać o rabarbarach, a śpiewa o bratkach. Jest to mój jedyny zarzut względem musicali tłumaczonych, jednak twórcy i obsada bardzo często rekompensują pewne zgrzyty słowne.
Największym minusem musicali w Londynie jest to, że podczas ich trwania można jeść. Ba, nawet zachęca się ludzi do szeleszczenia, sprzedając czipsy, lody czy też cukierki. Jeśli o to chodzi, to jestem wdzięczna naszym polskim teatrom za to, że jest zakaz jedzenia i że dzięki temu widz może się w pełni skupić na musicalu, a nie na sąsiedzie, który obok zjada drażetki. I przez to sprawia, że widzowi zaczyna burczeć w brzuchu!
KK: A jaki najciekawszy tytuł pani widziała?
O.W.: Jeśli chodzi o musicale, to największe wrażenie w Londynie zrobił na mnie „Upiór w Operze”. Zarówno głosy jak i scenografia, przygotowanie chóru... Miałam ciarki przez cały spektakl. Musical ten uświadomił mi, jak drogie potrafi być wystawienie uczty dla oczu.
O tym, jak drogie przekonał się właśnie Andrew Lloyd Webber, który to zakończył rekordowo długą obecność „Upiora...” na Broadway'u w Nowym Jorku, właśnie ze względów finansowych. Produkcja stała się po prostu nieopłacalna.
KK: A czy pani szykuje już książkowy tom z dalszymi losami swoich bohaterów?
O.W.: Bardzo lubię testować Amadeusza i wsadzać go w sytuacje, które są dla niego niekomfortowe. Mogę zdradzić, że następny tom będzie miał coś wspólnego z bolącym zębem oraz oczywiście zbrodnią! A to wszystko w rytm melodii „Nad pięknym modrym Dunajem” Johanna Straussa.
Oprócz Amadeusza Wagnera, w tyle mojej głowy pojawiła się już kolejna postać detektywa, ale o tym opowiem, mam nadzieję, gdy książka ukaże się drukiem. Jednego możecie być pewni: dopóki nie skończą się utwory muzyczne, dopóty Amadeusz będzie miał co robić.
Rozmawiał: Damian Matyszczak
Fotografia autorki: Wydawnictwo Novae Res.