Potop szwedzki w wydaniu na dwudziesty pierwszy wiek zalewa księgarskie półki rezultatami radosnej twórczości autorów z dalekiej północy. Łatwo więc się nadziać na powieści, które nijak się mają do poziomu, do którego przyzwyczaili nas Henning Mankell, Jo Nesbø czy Johan Theorin. Nic więc dziwnego, że po Dziewczęta z Villette Ingrid Hedström sięgałam z pewną dozą sceptycyzmu. Tym sposobem nie zostałam powalona na kolana, ale też autorka zaskoczyła mnie na plus.
W fikcyjnym miasteczku Villette w noc świętojańską zostają zamordowane trzy nastolatki. Policja od razu zatrzymuje podejrzanego, miejscowego chłopaka, który podwiózł dziewczyny do domu. Kierująca dochodzeniem sędzia śledczy Martine Poirot szybko odkrywa jednak, że prawda leży zupełnie gdzie indziej.
Policja natrafia na archiwalne akta sprawy sprzed lat, która łudząco przypomina obecne wydarzenia. Ofiary zostały przez mordercę upozowane w ten sam sposób, zabito je przy użyciu identycznej metody, nawet tuż przed śmiercią jadły to samo. Czy Martine Poirot ściga więc seryjnego mordercę?
Jednocześnie brat Martine, Philippe, postanawia zgłębić historię własnej rodziny. Jemu i jego siostrze zawsze wydawało się, że matka skrywa przed nimi jakąś mroczną tajemnicę. Philippe poznaje tragiczne losy Renée i jej przyjaciółki Simone. W okupowanej przez Niemców Belgii, z sąsiadem - nazistą za płotem, dwie nastolatki angażujące się w działalność ruchu oporu nie mogło spotkać nic dobrego. Co można przewidzieć, wydarzenia z przeszłości łączą się ze współcześnie prowadzonym śledztwem.
Autorka umiejętnie rzuca fałszywe poszlaki, prawie do samego końca wodząc czytelnika za nos. Sprytnie utkała fabułę, tylko czasem wprowadzając zbyt przegadane dialogi. Hedström napisała już pięć powieści o Martine Poirot, która niestety jest nijaka. Tej postaci ani się nie lubi ani nie nienawidzi. A po zamknięciu książki, od razu o niej zapomina.
Według mnie zagraniem nie do końca fair jest obdarzenie głównej bohaterki kryminału nazwiskiem Poirot. A może od razu Holmes, Salander albo Wallander? Pewnych nazwisk nie powinno się po prostu ruszać, bo zakrawa to na literacką kradzież i podpinanie się pod czyjś sukces. Zresztą mamy tu też drugie małe oszustwo, a raczej sprytny wybieg. No bo nazwisko Ingrid Hedström kojarzy się jednoznacznie, czytając biogram autorki, nasze przypuszczenia się potwierdzają – pisarka pochodzi ze Szwecji, więc jak nic mamy w ręku skandynawski kryminał, doskonale wpisujący się w panującą obecnie, czytelniczą modę. Nic bardziej mylnego! Akcja rozgrywa się w... Belgii, a sama treść kryminału również nie powiela schematu, do którego przywykliśmy przy skandynawskich utworach sensacyjnych.
Powieść Hedström to książka modna podwójnie, bo nie tylko wykorzystująca trend na szwedzkie kryminały. Jest jeszcze druga kwestia. Osobiście, jako czytelniczka kryminału, nie mam głębokiej potrzeby dowiedzenia się, w co, w jakim kolorze, z jakiego materiału i z których lat był ubrany każdy bohater. Ale gusta są różne, a Dziewczęta z Villette z pewnością zachwycą wielbicielki mody.
Drugą po Nauczycielce z Villette powieść Ingrid Hedström, mimo kilku wad, czyta się szybko i z przyjemnością. Jedno trzeba autorce przyznać – potrafi przyciągnąć uwagę i sprawić, że trzeba się dowiedzieć, jak to się wszystko skończyło.
Ingrid Hedström
Dziewczęta z Villette
przeł. Halina Thylwe
Czarna Owca
Warszawa, 2013
351 s.