„Każde miasto ma ciemne zaułki i Londyn nie jest tu wyjątkiem. Kiedy byłem niezależnym dziennikarzem, brałem udział w operacjach przeprowadzanych przez londyńską policję metropolitarną i ich obyczajówkę. To pokazało mi zupełnie inną stronę Londynu, tak różną od tej powszechnej pocztówkowej wersji. Chciałem coś z tego przemycić do Zagubionego.”
Kawiarenka Kryminalna: Na Jonaha Colley'a, tytułowego „Zagubionego”, głównego bohatera pana książki, spuszcza pan lawinę nieszczęść tak w życiu osobistym, jak i zawodowym. Do tego w prowadzonym właśnie śledztwie przeszkadza mu poważna kontuzja kolana. Uważa pan, że im bohater bardziej sponiewierany, tym jest ciekawszy dla czytelnika?
Simon Beckett: Znękani, doświadczeni życiem bohaterowie są zwykle bardziej złożeni. Takie ich skonstruowanie może być dobrym sposobem na wprowadzenie dramatyzmu i konfliktu do powieści. Czyni ich bardziej interesującymi. Jednak niekoniecznie powiedziałbym, że postać staje się tym ciekawsza, im trudniejsze ma życie. Nie można przesadzić w tym względzie, bo nasza historia może się stać zbyt mroczna i przygnębiająca. Zatem, chociaż pociąga mnie tworzenie złamanych bohaterów – a przez to intrygujących – to też uważam, by przez to opowieść nie była trudna do odczytania.
KK: W „Zagubionym” już na pierwszych stronach powieści zastosował pan pewien intrygujący koncept fabularny... Lubi pan zaskakiwać czytelnika?
S.B.: Zawsze szukam na to odpowiednich sposobów. I wydarzenia z początku „Zagubionego” właśnie temu posłużyły. Pierwotnie sam nie byłem pewien, co się wydarzy, dlaczego Jonah znalazł to, co znalazł na Nabrzeżu Rzeźników. Kiedy zaczynam pisać powieść, często okazuje się, że w zasadzie pracuję wstecz – mogę wiedzieć, co się wydarzy, ale potem muszę jeszcze zrozumieć, dlaczego do tego doszło. Kiedy już to ustalę, zaczynam się bawić tworzoną historią, wprowadzać zwroty akcji i różne niespodzianki dla czytelnika.
To trochę jak zmyłki stosowane przez występujących na scenie magików, które mają odwrócić uwagę publiczności i stworzyć wrażenie, że dzieje się jedno, podczas gdy w rzeczywistości jest to coś zupełnie innego. W powieści te zwroty akcji nie mogą się pojawić znienacka. Muszą wynikać z naturalnego rozwoju fabularnego historii, inaczej nie zadziałają. Trudno to osiągnąć, ale czuję satysfakcję za każdym razem, gdy mi się to udaje.
KK: Londyn w pana książce nie ma nic wspólnego z pocztówkowymi, kojarzonymi przez turystów obrazkami. Zamiast Tower Bridge, mamy wspomniane Nabrzeże Rzeźników, zamiast Soho, zaułki Hammersmith. Na ile miejsce akcji może kreować klimat powieści?
S.B.: Lokalizacja jest dla mnie niezwykle ważna w kontekście tworzenia atmosfery przedstawianej historii. Jeśli nie potrafię sobie wyobrazić miejsca, w którym rozgrywa się scena, bardzo trudno jest mi ją napisać. Z pomocą odpowiedniej scenerii staram się stworzyć pożądany nastrój, zbudować napięcie i odzwierciedlić stan umysłu postaci. Czasami wszystko to chcę osiągnąć jednocześnie.
W kontraście do cyklu o Davidzie Hunterze, którego akcja toczy się głównie na obszarach wiejskich, „Zagubiony” jest mocniejszą historią, wymagającą innego rodzaju „wyczucia”. Chciałem tej powieści nadać miejskie tło. Londyn był naturalnym wyborem, ponieważ jest dobrze wszystkim znany. Większość ludzi oglądała to miasto w kinie czy w telewizji, albo odwiedziła je w celach turystycznych.
Każde miasto ma ciemne zaułki i Londyn nie jest tu wyjątkiem. Kiedy byłem niezależnym dziennikarzem, brałem udział w operacjach przeprowadzanych przez londyńską policję metropolitarną i ich obyczajówkę. To pokazało mi zupełnie inną stronę Londynu, tak różną od tej powszechnej pocztówkowej wersji. Chciałem coś z tego przemycić do „Zagubionego”.
KK: Muszę się przyznać, że przeczytałam „Zagubionego” jednym ciągiem i skończyłam lekturę o trzeciej nad ranem. Jakie stosuje pan sztuczki na utrzymanie napięcia oraz uwagi czytelnika i na sprawienie, by książka była, tak jak „Zagubiony”, nieodkładalna?
S.B.: To muzyka dla moich uszu (chociaż chyba powinienem przeprosić, że nie pozwoliłem pani zasnąć...). Nie powiedziałbym, że jest to „sztuczka” jako taka, raczej próba znalezienia sposobów na stworzenie napięcia, a następnie wybranie odpowiedniego momentu, by chwilowo odpuścić czytelnikowi... aż do następnego razu. Jeśli rzeczywiście stosuję jakieś triki, to chodzi w nich o to, by czytelnik nie zgadł za wcześnie, co się wydarzy, i aby tak zaangażował się w historię i losy postaci, że nie będzie chciał odłożyć książki, dopóki się tego wszystkiego nie dowie.
KK: Śledztwo, które prowadzi Colley w „Zagubionym”, jest bardzo osobiste, dotyka jego życia prywatnego. Jak to będzie wyglądało w kolejnych tomach serii?
S.B.: Osobista trauma Jonaha w dużej mierze określa tę postać w momencie, gdy ją poznajemy. Dręcząca go sprawa nie została rozwiązana, więc Jonaha gryzie niepewność.
Każdy tom jego przygód będzie stanowił samodzielną opowieść. Jednocześnie Colleyem nadal będzie kierowała obsesja odkrywania prawdy o tym, co wydarzyło się przed dziesięcioma laty. To stanie się kanwą dłuższego wątku fabularnego, który będzie się ciągnął przez całą serię. Taki jest przynajmniej plan...
KK: A jakie ma pan sposoby na to, by czytelnik polubił lub znienawidził stworzonego przez pana bohatera? Robi pan to znakomicie, no bo jak tu nie lubić Colleya, który przemawia z respektem nawet do bezdomnego kota, albo nie nienawidzić Fletchera, który nie uwierzyłby dowodom na niewinność Jonaha, nawet gdyby te palnęły go w głowę? Jak kreuje pan swoje postacie?
S.B.: Staram się, by moi bohaterowie byli jak najbardziej realni. Obdarzam ich słabościami i dziwactwami, żeby uwiarygodnić ich zachowania. Nie mają pierwowzorów w prawdziwych ludziach – to byłoby proszenie się o kłopoty – ale chcę, aby czytelnicy uwierzyli, że te postacie mogłyby być prawdziwe. Czasami, gdy tworzę nową postać, wyobrażam sobie grającego ją aktora, co bywa przydatnym punktem wyjścia. Ale potem taki bohater i tak zyskuje własną osobowość w miarę rozwoju akcji.
KK: Jak badał pan temat zaginięć w odniesieniu do postaci czteroletniego Theo? Scena w parku, podczas której chłopiec znika, budzi skrajne emocje. Jakie emocje towarzyszyły panu podczas pisania?
S.B.: W taki czy inny sposób temat zaginięć dość często pojawia się w moich powieściach, więc przyglądam się oficjalnym procedurom obowiązującym w takich wypadkach. Ale kwestia emocji to coś innego i właśnie o nie mi chodziło w „Zagubionym”. Zaginięcie kogoś bliskiego – zwłaszcza dziecka – to jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogę sobie wyobrazić, i nie sądzę, żeby dało się zresearchować coś takiego. Starałem się jak najlepiej wczuć w tę sytuację, chociaż jestem pewien, że książkowy opis jest wciąż daleki od rzeczywistości. Nie chciałem, aby scena na placu zabaw wypadła zbyt melodramatycznie ani też trywialnie. Mimo że „Zagubiony” jest literacką fikcją, zależało mi na tym, by czytelnik się prawdziwie przeraził, wpadł w panikę, zupełnie tak jak ja, kiedy to pisałem.
KK: I tak właśnie było! Dlaczego stawia pan na thriller, a nie na przykład na klasyczny kryminał? Czy ten gatunek, pana zdaniem, ma większe możliwości na przykucie uwagi czytelnika?
S.B.: Większość moich powieści zawiera elementy różnych gatunków. Trudno je jednoznacznie skategoryzować. Tak naprawdę nie zastanawiam się nad wyborem gatunku, ani nie próbuję zgadywać, co może spodobać się czytelnikom. To byłby błąd. Kiedy siadam do klawiatury, po prostu wymyślam przekonującą historię. Chcę ją opowiedzieć najlepiej, jak potrafię. A potem mam nadzieję, że odbiorcom się spodoba.
KK: Z „Zagubionym” z pewnością tak jest. To mroczna, chwilami brutalna powieść. W jaki sposób po przebywaniu miesiącami w takiej atmosferze z tymi straumatyzowanymi bohaterami znajduje pan wytchnienie?
S.B.: Mamy to szczęście, że mieszkamy w pięknej i dość dzikiej okolicy, więc chodzę na piesze wycieczki. Nie będę udawać, że jestem typem twardziela kochającego aktywność na świeżym powietrzu, ale lubię spacerować po wrzosowiskach nawet przy złej pogodzie. Czasami szczególnie przy złej pogodzie. To świetny sposób na oczyszczenie umysłu.
KK: Czytelnicy dotąd kochali pana za serię powieści o antropologu sądowym Davidzie Hunterze. Czy Jonah Colley będzie w pewnym sensie jego następcą?
S.B.: David Hunter nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, więc tak naprawdę nie postrzegam Jonaha Colleya jako jego następcy. Ale byłoby wspaniale, gdyby „Zagubiony” był pierwszą częścią kolejnej długiej serii. Z pewnością mam więcej przygód zaplanowanych dla Jonaha, więc zobaczymy, jak to będzie.
Rozmawiała: Marta Matyszczak.
Zdjęcie: Hilary Beckett
Recenzję "Zagubionego" Simona Becketta przeczytasz TU.