Kiedy jestem w piszącym „ciągu”, moje psy zaczynają szczekać jak opętane i domagać się, żebym natychmiast je wypuściła, bo zobaczyły kota/królika/sarny za oknem. A gdy tylko zasiadam z powrotem do pisania, również natychmiast chcą wrócić do domu i szczekają jeszcze głośniej (śmiech).
Małgorzata Szymczyk: Kto odkrył pani talent?
Karolina Morawiecka: Na pewno od początku wierzyła w mój talent moja mama. Możliwe jednak, że uznała, iż nie powtórzę wyczynu, jakim było napisanie w wieku lat siedmiu powieści mniej więcej dziesięciostronicowej pod tajemniczym tytułem „Borka i inni” (śmiech).
Jeśli chodzi o „Śledztwo od kuchni”, taką osobą byłam ja. Po prostu nie wierzę w „tworzenie do szuflady”. Oczywiście poprosiłam bliskie mi osoby o krytyczną lekturę, ale myślę, że nawet gdyby mi to odradzali, i tak próbowałabym znaleźć wydawcę.
Ewelina Kosk, Monika Ostrowska: Dlaczego główna bohaterka nazywa się tak jak pani? Czy macie ze sobą wiele wspólnego?
K.M.: Powody są dwa. Przede wszystkim lubię bawić się konwencją, a tego typu gra z czytelnikami pojawiła się już w polskim kryminale. Tyle tylko że u mnie à rebours – właśnie dlatego, że w literaturze popularnej od konstrukcji wolę dekonstrukcję.
Poza tym główna bohaterka ma moje personalia, bo reprezentuje wady, które w moim odczuciu są uniwersalne. Dotyczą więc nie „innych”, ale „nas”, a zatem także i mnie. Chciałam w ten sposób pokazać czytelnikom, że śmieję się z pewnych cech, które dostrzegam także u siebie.
To, co nas łączy, to miłość do gotowania, kłopotliwa obecność drugiego podbródka i oczywiście księżnej de Bordeaux - wiecznie oślinionej Trufli.
Jolanta Murawska: Skąd pomysły na tak różnorodne i smakowite potrawy obecne na kartach pani powieści?
K.M.: Cóż, do pisania zasiadałam zawsze po śniadaniu, więc siłą rzeczy łatwo mi było opisywać to, co jadłam przed chwilą. Przy takiej kreacji bohaterki wiedziałam też, że powinnam stawiać na kuchnię wysublimowaną, ale i wpisaną w pory roku. Stąd przy opisach mięs starałam się odtworzyć z pamięci najbardziej wyrafinowane nazwy.
Marek Niestrawski: Czy planuje pani namówić wydawcę na edycję kolekcjonerską przygód wdowy? Coś dla koneserów kuchni, którzy chcieliby pitrasić razem z bohaterką bez obawy o zniszczenie książki gotowanym sosem czy pieczonym ciastem.
K.M.: To chyba zbyt ambitny plan jak dla amatorki. Natomiast większość przepisów, które pojawiają się w moich książkach, a także wiele innych, podaję w profilu społecznościowym wdowy po aptekarzu. Z zastrzeżeniem, że są to tylko potrawy wegetariańskie i wegańskie.
Eliza Kaczor: Kreacja którego ze stworzonych przez panią bohaterów wymaga najwięcej czasu i wysiłku?
K.M.: Prawdę powiedziawszy, żadna. W myślach towarzyszyły mi one przez ponad dekadę, więc kiedy już „słowo stało się ciałem”, wiedziałam dokładnie, jakie mają być. Choć przy wdowie po aptekarzu muszę pamiętać o stosowaniu zdrobnień, co absolutnie nie leży w mojej naturze.
Arkadiusz Jasiński, Ewa Całuch: Która powieść wywarła na pani największe wrażenie i czy była inspiracją do sięgnięcia po pióro? Czy czyta pani komedie kryminalne?
K.M.: Powieścią, która absolutnie mnie zachwyciła, jest „Wyznaję” Jaume Cabré. To zdecydowanie arcypowieść, która na mojej osobistej liście zdeklasowała „Biesy” i „Braci Karamazow” Fiodora Dostojewskiego.
Co do komedii kryminalnych, wszystko zależy od tego, jak je zdefiniujemy. Jeśli chodzi o kryminały, w których pojawia się humor, lubię i czytam, a moją ulubioną książką tego typu jest „Xango z Baker Street” Jo Soaresa.
Jeśli jednak za „komedię kryminalną” uznamy powieści, w których – oprócz komizmu języka i postaci – fabuła będzie opierała się na serii piętrzących się absurdalnych zdarzeń, to zdecydowanie nie jest to moja bajka.
Jolanta Koper: Jak postąpiłaby pani, znajdując zwłoki na weselu, co stało się udziałem bohaterów „Zabójstwa na cztery ręce”?
K.M.: To zależy. Gdyby było to wesele mojej przyjaciółki, zrobiłabym wszystko, żeby jej tego dnia nie zepsuć!
Eugenia Bondaruk: Czy sny inspirują do tworzenia fabuły?
K.M.: Na pewno tak bywa, ale nie w moim wypadku.
Karolina Hanc-Bobko: Co najbardziej panią denerwuje w trakcie pisania książki?
K.M.: Kiedy jestem w piszącym „ciągu”, a moje psy nagle zobaczą kota/królika/sarny za oknem i zaczynają szczekać jak opętane i domagać się, żebym natychmiast je wypuściła. A gdy tylko zasiadam z powrotem do pisania, również natychmiast chcą wrócić do domu i szczekają jeszcze głośniej (śmiech).
Lub kiedy wydaje się, że zapadają w głęboką drzemkę, a tu w samym środku zdania Trufla domaga się, żeby pójść z nią do specjalnego kranu w ogrodzie, bo woli taką wodę od najczystszej i najświeższej wody w misce (śmiech).
Poza tym nie denerwuje mnie nic, bo pisanie sprawia mi po prostu wielką przyjemność.
Joanna Oszczewska: Jak długo powstaje jedna książka? Ile razy musi pani ją poprawiać?
K.M.: Każdą książkę pisałam przez około dwa miesiące, w systemie dwóch godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu. Przy czym w przypadku „Mordercy na plebanii” i „Zabójstwa na cztery ręce” miałam w środku kilkumiesięczną przerwę.
„Śledztwo od kuchni” poprawiałam nieustająco, a i tak nie byłam w pełni zadowolona z efektu. W związku z tym w kolejnych dwóch powieściach poprawek w zasadzie nie nanosiłam. Uznałam, że muszę zaufać swojej intuicji i historii, która do mnie przychodzi. Zresztą, krytycy i tak się znajdą, bez względu na ilość wprowadzonych poprawek (śmiech).
Alicja Czarnota-Gremplewski: Ile czasu zajmuje pani dokumentacja książki? Kto jej dostarcza? Eksperci dziedzinowi? Znajomi? Internet?
K.M.: Wszelkiego rodzaju dokumentacja zajmuje mi stosunkowo niedużo czasu. Mam to szczęście, że jedną z moich sąsiadek jest farmaceutka, która podsuwa mi odpowiednie trucizny; moją kuzynką jest lekarka, kuzyn policjantem, a przyjaźnię się z prawniczkami.
Research dotyczący znajomości lektur przez moją bohaterkę przeprowadziłam sama na grupie dziesięcioosobowej i tak!, naprawdę są ludzie, którzy nie czytali „Lalki” Bolesława Prusa, ani nawet nie kojarzą jej treści z serialu. To, co wydaje się wielu czytelnikom tak nieprawdopodobne, w rzeczywistości jest najprawdziwszym faktem.
Mateusz Wąsik: Najbardziej zaskakująca rzecz, której nauczyła się pani podczas tworzenia swoich książek?
K.M.: Zaskoczyło mnie odkrycie, że to nie ja prowadzę historię, ale ona mnie! Niejednokrotnie próbowałam przed pisaniem ułożyć sobie jakiś plan, szkic tego, co w danym rozdziale ma nastąpić. Nic z tego! Historia chciała się potoczyć inaczej i musiałam się jej podporządkować!
Agnieszka M. Bełzo: O czym marzyła pani będąc dzieckiem?
K.M.: Na przykład o tym, że porwie mnie Robin Hood i razem będziemy walczyć z niecnym szeryfem z Nottingham.
Maria Skibińska: Jakie jest pani "guilty pleasure"?
K.M.: Nie przyznam się! Zdradzę jedynie, że ma to związek z sofą, pilotem do TV i mnóstwem okruszków (śmiech).
Grzegorz Dworak: Czy Karolina Morawiecka (wdowa) przeprowadzi kiedyś śledztwo poza granicami Polski?
K.M.: Raczej nie. Jedyną prawdopodobną okolicznością, w których bohaterka opuściłaby kraj jest… pielgrzymka.
Bardzo dziękuję wszystkim Czytelnikom za ciekawe pytania!
Redakcja: Damian Matyszczak
Autorem zdjęcia jest Maciej Zienkiewicz Photography.
Karolina Morawiecka – (autorka) doktor nauk humanistycznych, znawczyni i wielbicielka kryminałów. Z pochodzenia krakowianka, mieszkająca w podkrakowskiej Wielmoży razem z mężem i trzema psami: Truflą, Watsonem i Liskiem. Jej „Śledztwo od kuchni” i „Morderca na plebanii” - dwa pierwsze tytuły o wdowie-detektywce wydane przez Lirę, zyskały status bestsellerów w swojej kategorii. (mat. wyd.)