15. czerwca ukaże się powieść Piotra Głuchowskiego "Alert". Książka trafi do księgarń nakładem wydawnictwa AGORA. Już dziś zapraszamy do lektury fragmentu powieści.
.
Podmiejskie osiedle Kaszczorek, zmierzch
Murowanka Jacula (przerobione z altany obrzydlistwo o mdląco-różowej barwie) wyróżniała się negatywnie spośród okolicznych klocków już wtedy, kiedy się z Pruskim poznali.
Za furtką zamkniętą na skobel leży stary wilczur. Nazywa się Ugryź i z tego, co gliniarz mówił, ostatnio sra pod siebie. Na prawym oku ma bielmo. Jego pan też brzydki: cera jak spód dywanu, poplamione spodnie i kamizela włożona na bebech rozmiaru bojlera. Jedyne zmiany w jego życiu to zmiany na skórze, więc pije. Czeka w otwartych drzwiach z ćmikiem w ustach. Wypłukane ze złudzeń tęczówki błyszczą pod rozczochranymi brwiami.
– Tylko mi zadzwonili z komendy, co Polak odjebał, wiedziałem, że będziesz wydzwaniał.
Pruski zamyka bramkę i wchodzi do środka z reklamówką w ręce. Od progu uderza go woń popielniczki. Wszędzie brudne talerze, szklanki nie od pary, na skrzeczącym telewizorze leży książka Roberta o ruskim wampirze, jedyne słowo pisane w zaświnionym wnętrzu. Niżej barłóg wilczura: kłaki, kości, plastikowa figurka polskiego papieża służąca za gryzak.
– Mógłbyś tu sprzątnąć. Co będzie, jak cię Jędrek znienacka odwiedzi?
Syn Jacula też glina. Robi na Okopowej w Gdańsku, jeszcze aspirant, ale już sztabowy.
– Nie odwiedzi. Bez przerwy zajęty. Nawet nie oddzwania. Chujowo go wychowałem.
– Tylko się nie pobecz. I ściszże to gówno. – Robert wskazuje ekran.
– Nalać ci stakanczik?
– Spierdalaj.
– Z grzeczności pytałem. – Jacul gasi peta w misce z okruchami.
Obok leży huawei z rozwaloną szybką, stoi prawie pusta flaszka zero-siedem-zgłoś-się, dużo spalonych zapałek, sklejony taśmą pilot.
Pruski wyciąga z folii butelkę żubrówki.
– No, kurwa, to rozumiem! – Gospodarz podstawia szklankę.
– Sam musisz sobie nalać, Janek. Nie powinienem kupować. Nawet nie powinienem wchodzić na stoisko z wódą.
– Mówiłeś tysiąc razy. Pić… to trzeba umieć. Jutro mam urodziny. – Emeryt dłubie w zębach złamaną zapałką. Opada z flachą na wytarty fotel. Siwe cyce twerkują mu pod kamizelą. – Siedemdziesiąte pierwsze. Mnie już wszystko wolno. Zamówię z okazji kurwę.
– To jeszcze ci staje?
– Otworzyli nową agencję w Złotorii.
– Promocje seniorskie? Dają wiadro viagry?
– Podaj mi, synu, telefon. W Szwecji rząd ci przysyła dziwki za darmochę, jak jesteś samotny. W ramach emerytury.
– Po drugiej stronie rzeki trawa zawsze zieleńsza.
– Szwecja nie jest za rzeką, tylko za Bałtykiem. Znaczy: nie przysyłają? Telewizja kłamie?
– Powinieneś prenumerować mój serwis, a nie te wysrywy. – Robert bierze pilota i sam ścisza program, chyba coś o sporcie. Podaje komórkę. – Wróćmy do interesów.
– Interes jest taki, że ja ci pomagam, a ty mi co? Jedną flaszkę.
– Oferuję ci moje bezcenne towarzystwo. Kulturalną rozmowę oraz dobre rady. Na przykład: żebyś zamiast kurwie, zapłacił sprzątaczce. Lepiej się w czystym poczujesz. Pokażesz ten kwit od Cygana czy będziemy się smyrać po wackach do nocy?
Jacul przypala szluga, odblokowuje pękniętą komórę, klika i przekazuje. Ktoś sfotografował pomiętą kartkę formatu A4 najpierw jako całość, a potem fragmenty.
Tytuł wersalikami: „OSKARŻAM!”. Tekst pełen błędów i wyzwisk. Brak znaków przestankowych, pełno przypadkowo rozsianych wielkich liter, podkreśleń, część słów niezrozumiała, może to wtrącenia w romani. Robert czyta zachłannie.
Nie musiał sam jechać na Wrzosy, mógł całą sprawę Plamena zostawić Natalii, skoro już zaczęła, lecz coś go wciągnęło. Tu się kryje więcej niż wściekłość na policję, choroba psychiczna, banalne crime story. Poparzony Plamen go dokądś prowadzi, a on zaczyna węszyć. Przybliża kufę do nitki, co wiedzie od zniknięcia Pranki, przez pożar rezydencji, po wypadki z dzisiaj. Zapach spalenizny.
„MNIE naskażały że JA schował dziecko JA zabił JA filmu co mi pszysłały huje nie mogłem oglondać, temu podpaliłem co nigdy manusz a nigdy manuszni NIKT nie mojał zobaszyć co JA zobaszyłem!!! JAG PABUFA awel anglal ANGLAL leste!!!”.
Dalej lecą zdania bez polskiego słowa: Akana putraw muro…
– Niezły, kurwa, psi bełkot. – Gospodarz nalewa, przepija do gościa. – Nie mogłem przeczytać więcej jak linijkę. Skoro siedział w Świeciu, to nie jest normalny. Puste pierdolenie.
– Zbastuj z tą gorzałą. Zrób nam po herbacie. Musimy chwilę pogadać.
Jacul podnosi ciężki zad z fotela, lecz zaraz opada. Odstawia szklankę po wódce, z dymiącego kiepa opada mu popiół. Robert czyta list pożegnalny Polaka raz jeszcze, przesyła plik do siebie. Gospodarz wypuszcza powietrze i stęka.
– Herbatę masz w kuchni, a cukier w słoiku. Dla mnie cztery łyżeczki. Potrzebne kalorie. Chwytasz, co cham napisał?
We wnęce kuchennej jest czajnik na kablu. Redaktor szuka herbaty między brudnymi szkłami, kawałkami drutów, filtrami szlugów z przemytu…
– Rozumiem, że go tam wtedy sprawdzali, czy nie miał czegoś wspólnego z zaginięciem córki. I to go wkurwiało, bo zapewne nie miał. A potem ktoś mu film przysłał.
– Ten cwel z Częstochowy, ochroniarz burdelu.
– Tamten przysłał zdjęcie. Plamen dostał film. Albo kasetę wideo, albo DVD. Z nagraną śmiercią Pranki. I tę kasetę spalił. A dom przy okazji. Ja to tak rozumiem. Żeby nikt nie zobaczył tego, co on widział. Widział na kasecie. Na płycie.
– A co mógł zobaczyć?
– Kurwa, nie wiem. Wszystko! – Robert zalewa wrzątkiem wymietą saszetkę Liptona. – Jak ją zabijają. Gwałcą. Torturują.
– Majaczenie świra. Zjeba z wariatkowa.
– Kto prowadził śledztwo w sprawie podpalenia?
– Podpalenia czego?
– Pałacu Plamena na Wrzosach. Weź się spróbuj skupić.
– Ugryź pod oknem piszczy. – Jacul odbiera gorącą herbatę i zaczyna siorbać. – Miałem mu kupić żarcia, ale zapomniałem.
– Możesz zadzwonić, ustalić, kto sprawę prowadził?
– Teraz?
– Nie, kurwa, w grudniu.
– Daj chwilę pomyśleć.
Herbata pomogła, bo słowa gospodarza przestają się zlewać. Pruski wpuszcza wilczura. Pies ma widoczną artrozę.
– Dobra, skoczę od nowa do żabki. Suchą karmę zeżre?
– Żre wszystko, tylko mało. Mało mu zostało. Piwo byś przywiózł na rano. I fajki, jakiekolwiek.
– I kurwę może jeszcze? A potem posprzątam.
– Ja ci pomagam, Robert. – Jacul zgniata paczkę po najtańszych szlugach, ociera pot z czoła.
Pruski kapituluje: – Będzie piwo i wszystko. Chcę wiedzieć, kto robił śledztwo i poznać protokół przeszukania zgliszczy. I powiedz mi jeszcze jedno… Jak Anka Allora do ciebie dzwoniła w sprawie tego Zakątka, mówiłeś jej, że tam dostarcza dragi jakiś luj ze wschodu. Mówiłeś jej, że to Turkmen? Azer?
– Że brudas ciapaty z tamtej okolicy. Dawny Związek Radziecki.
– Od kogo to usłyszałeś?
– Chłopaki, którzy znają smarkaczy, co stoją na bramkach, kiedyś opowiadali, jak byłem na grillu…
– Co opowiadali?
– Że to jest Azerbejdżaniec czy Turkuć, czy inny karaluch. I że się go boją.
– Kto się boi?
– Wszyscy. Raz na ileś miesięcy on tu zjeżdża z ekipą podobnych smoluchów, co lubią brutalne jebanie. Dziewczyny przed nimi oknem spierdalały. Zapaliłbym wreszcie.
– Idę. A ty dzwoń.
(mat.wyd.)