Swoją najnowszą powieścią Robert Ostaszewski udowadnia, że jest nie tylko rasowym kryminalistą, ale i ma duszę romantyka. Autor po dwóch pisarskich duetach (Kogo kocham, kogo lubię z Martą Mizuro i Sierpniowych kumakach z Violettą Sajkiewicz) zdecydował się na wydanie kryminału w pojedynkę. I na dobre mu to wyszło.
Podkomisarz Konrad Rowicki to nie jest gość do rany przyłóż. Trzeba mu przyznać, że potrafi zrażać do siebie ludzi jak mało kto. Na niczym i nikim mu nie zależy. Jedyny wyjątek stanowi troska o babkę Felicję, która zastępowała Rowickiemu rodziców. Do pracy w ciechanowskiej komendzie podkomisarz chodzi, bo musi mieć za co żyć. I tak naprawdę robi wszystko, żeby go wreszcie stamtąd wywalono. Pyskuje wszystkim dookoła, z szefem na czele. Zgrywa ważniaka, natrząsając się ze słabiej wykształconych kolegów po fachu. I pewnie żaden czytelnik nie zechciałby się przejąć losami takiego typka, gdyby Rowicki był dupkiem bez powodu. Ale powód to on ma.
Ciemne strony duszy podkomisarza poznajemy w tak zwanych „zapiskach depresjoholika”, swego rodzaju pamiętniku, co ciekawe, przewrotnie pisanym w trzeciej osobie (podczas gdy główny wątek dochodzenia śledzimy poprzez pierwszoosobową narrację Rowickiego). To właśnie w tym dzienniku znajdziemy wątek miłosny, jak i odpowiedź na pytanie, dlaczego pogrążony w marazmie Rowicki nagle i wręcz szaleńczo interesuje się sprawą, którą przydzielono mu w pracy.
Córka miejscowego bonza popełnia samobójstwo. Nikt, łącznie z technikiem kryminalistyki Leszkiem Koziejem (czyżby podobieństwo z nazwiskiem pewnego znanego policjanta z Piły było tylko przypadkowe?), nie ma wątpliwości, że dziewczyna zabiła się sama. Rowicki jednak z przyczyn osobistych drąży sprawę. Jest przekonany, że ktoś nakłonił ofiarę do targnięcia się na swoje życie. Zresztą podejrzanych samobójstw w Ciechanowie było więcej.
Rowicki prowadzi dochodzenie wbrew zakazowi komendanta. Napędzany osobistymi demonami, łamie wszelkie możliwe paragrafy i postępuje na przekór zdrowemu rozsądkowi. Zakładam, że w prawdziwej policji raczej nie byłoby to możliwe, ale literatura wszak rządzi się swoimi prawami.
Początkowo akcja toczy się dość wolno. W tle pobrzmiewają echa Euro 2012, w którym to polskiej drużynie nie szło tak dobrze, jak cztery lata później. Poza tym, kto jeszcze nie miał okazji w realu, teraz ma chociażby fikcyjną możliwość przespacerowania się po ciechanowskich uliczkach, które Ostaszewski, rodowity ciechanowianin, opisuje z detalem i brutalną szczerością.
Poprzednie kryminały Ostaszewskiego zaliczały się do podgatunku tych pisanych na wesoło. W Zginę bez ciebie wesoło nie jest – wszak głównym tematem powieści jest depresja i jej skutki, nie tylko dla chorego, ale i jego otoczenia - ale widać, że autora aż korci, żeby popuścić sobie cugle i obśmiać, co się da i co na to zasługuje. W tym zgrywusowskim klimacie powstało kilka nazwisk czy ksyw, którymi Ostaszewski obdarzył swoich bohaterów. Jest więc wśród policjantów Małochleb, jest i Gajowniczek (komendant), a nawet Żygul.
Rowicki posługuje się ciętym językiem. Na wszystko ma dobrą ripostę. Choć czasem jego z założenia ironiczne uwagi wypadają bardziej jak szczeniackie odzywki z podwórka. Niewątpliwie jednak dał Ostaszewski w swoim kryminale przykład językowego szwungu, językowej inteligencji, której często próżno szukać w polskiej prozie gatunkowej.
Wielbiciele kryminałów znajdą jeszcze inny smaczek w Zginę bez ciebie. Otóż pod koniec powieści epizodycznie pojawia się pewien słynny profiler ze Śląska. Ten, który nazywa się jak keczup.
Ciekawa jestem drugiego tomu zapowiadanej trylogii o Rowickim. Sądząc po finale, czekają czytelników, ale przede wszystkim podkomisarza, duże zmiany.
Robert Ostaszewski
Zginę bez ciebie
Muza S A
Warszawa, 2016
363 s.