W tegoroczne wakacje postanowiłam pójść sobie do diabła. Go to hell, tyle że przez jedno „l” i z dużej litery. Jednym słowem – pojechać na Półwysep Helski. Z miejsca porzuciłam wszelkie przewodniki, zdając się na Sierpniowe kumaki Violetty Sajkiewicz i Roberta Ostaszewskiego.
Gdybym lepiej wczytała się w wyżej wymieniony kryminał, może dwa razy zastanowiłabym się, zanim wsiadłabym w Polskiego Busa relacji Katowice – Gdańsk. No bo przecież nikt nie ma ochoty robić za moczącego tyłek w lodowatej wodzie, w dodatku za sporą kasę, frajera.
Zajrzał do notesu, w którym zapisał adresy kwater świadków, byli to wyłącznie wczasowicze, słono przepłacający za wakacje nad nie tak znowu ciepłym morzem. Wiedział coś o tym, jego rodzina, Kaszubi z dziada pradziada, od dziesięcioleci żyła z takich naiwniaków. (Sierpniowe kumaki, s. 58)
W dodatku taki naiwniak naobżera się „świeżej rybki prosto z kutra” w lokalnych smażalniach albo sam zakupi owe spożywcze dobro prosto od rybaka, a potem, ku własnej zgrozie, przeczyta:
- Te ryby są... sprzedawane?!
- A co myślałeś, że ktoś je pali albo zakopuje? Te najgorsze idą na mączkę, lepsze lądują na tackach wczasowiczów.
- A sanepid, kontrole, policja? Nikt nic nie widzi?
- Ludzie, jak chcą, mają krótki wzrok. Zwłaszcza kiedy dobrze na tym wychodzą. (s. 115)
Zanim jednak dotarłam na półwysep, kilka dni spędziłam w Trójmieście na innej robocie śledczej (ale to już historia na kolejną kryminalną relację). W Sopocie z uporem przebijałam się przez tłum na Monciaku – deptaku, po którym nie specjalnie chciała spacerować Ewa – ekolożka, bohaterka Sierpniowych kumaków.
Ewa kolejny raz odsłuchała tę samą wiadomość głosową: „Wracaj, wracaj, Sopot czeka”. Sopot może poczekać, nic mu się bez niej nie stanie w najbliższych dniach. Monciak będzie wciąż tak samo zapchany ludźmi, gofry nieodmiennie przypalone, a pub Kinski pełny chętnych pannic i lansiarzy. Czas wczasów. (s. 76)
Z Trójmiasta do Chałup, gdzie z trudem udało mi się zarezerwować nocleg na ostatnią chwilę, udałam się pociągiem, podzielając odczucia nadkomisarza Edmunda Polańskiego do owej kolejarskiej instytucji i rozwijając w myślach skrót PKP: „Pytam, K..., Po co?”.
Za Władysławowem zaczynał się dla Mundka nieznany ląd. Nigdy wcześniej nie był na półwyspie. (…) Teraz przemierzał tę samą trasę pociągiem Tanich Linii Kolejowych. Choć i tak za drogich, zważywszy na komfort jazdy. (s. 178)
Gdy spalinowa lokomotywa wtoczyła się na peron we Władysławowie, pogratulowałam sobie, że nie skusiłam się na wizytę w tym przepełnionym „kurorcie”. Jadący na odsiecz swojemu podwładnemu Mundek Polański też mógł sobie pooglądać dantejskie sceny.
W wagonie pozostał tylko on i jadące w przedziale obok cztery hoże dziewczyny z wielkimi jak stogi siana plecakami, które wybrały za cel podróży Władysławowo. Mundek pomógł im wynieść bagaże i nie bez rozbawienia obserwował, jak opędzały się od otaczających je naganiaczy, oferujących niedrogie pokoje. (s. 178)
W wagonie na migającym wyświetlaczu pojawiały się nazwy mijanych stacji. To gliniarze z Komendy Powiatowej Policji w Pucku właśnie przyskrzynili podkomisarza Adama Tyszkę pod zarzutem morderstwa.
Aspirant Jarosław Kluk zatrzymał się przed wejściem do Komendy Powiatowej Policji w Pucku i zapatrzył na niespiesznie snujących się po mieście wczasowiczów. (s. 56)
W Chałupach, gdy spojrzeć w jedną stronę, migoczą wody zatoki. Zaraz za drzewami po drugiej stronie szumi morze. Po trudach podróży mogłam więc w końcu zasmakować tego, po co przebyłam te sześćset kilometrów. Poszłam na plażę i zrobiłam dokładnie to samo, co Adam Tyszka.
Za biegnącymi równolegle do szosy torami przystanął. Przed nim rozciągała się szeroka piaszczysta plaża, której brzegi obmywały stalowogranatowe wody Bałtyku. Głęboko nabrał w płuca zimniejszego i bardziej rześkiego niż od strony zatoki powietrza. (s. 29)
Wbrew powszechnemu malkontenctwu mnie pogoda nad Bałtykiem przywitała wręcz upalna. Przysmażając się na kocu, zastanawiałam się tylko, jakim cudem przedsiębiorczy lodziarz latający po plaży w tę i z powrotem ze swoją lodówką, nie padł jeszcze z wycieńczenia. I czy tak biega od czasu, gdy w tym samym miejscu wylegiwał się Adam Tyszka? Bo repertuar nie zmienił mu się ani o drobinę.
Adam szedł powoli po mokrym piasku, przyjemnie ociężały po solidnej porcji dorsza (...). Tuż przed nim przeszedł młokos, taszczący przed sobą przenośną lodówkę i drący się wniebogłosy: „Hej, tam za parawanem, kupisz loda, będziesz panem!”. Miał w repertuarze, jak się okazało, cały zestaw równie bzdurnych reklamowych wierszyków. (s. 44)
Następnego popołudnia postanowiłam przyjrzeć się z bliska turystycznemu szaleństwu, jakie opanowuje co roku Władysławowo. Widząc sznur samochodów pełnych wracających po udanym weekendzie wczasowiczów, doszłam do wniosku, że najbezpieczniej będzie znów skorzystać z usług kolei. A może w jednym z aut znów siedział aspirant Jarosław Kluk?
Kluk mijał sznur samochodów wyjeżdżających w ten ostatni weekend wakacji z półwyspu. Pas drogi w kierunku Władysławowa też był zatłoczony, więc jechał niezbyt szybko, rozkoszując się słońcem i poczuciem triumfu. (s. 183)
Najbliższym przystankiem od strony Chałup było Władysławowo – Port. Wysiadłam więc, by przejść się pomiędzy kolorowymi kutrami i zakupić „świeżego atlantyckiego dorsza prosto z połowu” w sklepie rybnym. To właśnie po tych portowych terenach biegał spanikowany Tomek – ekolog, szukając informacji, które mogłyby mu pomóc w odnalezieniu porwanej narzeczonej i rozbiciu szajki handlującej owrzodzonymi flądrami.
Po krótkim marszu dotarł do wejścia do portu, nad którym wisiał dwujęzyczny napis: „Ni ma Kaszëb bez Pólonii, a bez Kaszëb Pólsczi”. Minął kilka hurtowni, wypożyczalnie motorówek i skuterów wodnych, kierując się ku wschodniemu falochronowi. Przy trzecim pomoście z łatwością znalazł pomalowany na biało stateczek o niezbyt wymyślnej nazwie Krysia. (s. 102)
Dotarłam do centrum Władysławowa i zaczęłam zastanawiać, się, czy czegoś nie pomyliłam. Na ulicach świeciło pustkami. Niemożliwe, żeby rozwrzeszczane hordy wystraszyły się deszczu! W taki dzień jak ten aspirant Jarosław Kluk nie musiałby się denerwować, przejeżdżając przez miasto.
Wjeżdżając do Władysławowa, musiał jeszcze bardziej zwolnić, ledwie się wlókł, ciągle stając, by przepuścić pieszych. Wczasowa zaraza, zżymał się, łażą bez sensu jak potłuczeni. (s. 57)
Kolejna wycieczka zaniosła mnie w przeciwnym kierunku – do Kuźnicy. Tym razem zaryzykowałam i wsiadłam w prywatny busik, choć bardzo kusiło mnie, by poczekać na PKS do Helu, któremu jakiś urzędnik – dowcipniś nadał numer 666.
Zdaje się, że odkąd Sajkiewicz i Ostaszewski przeprowadzali badania terenowe przed napisaniem Sierpniowych kumaków, na półwyspie czas stanął w miejscu. Rozklekotanym busikiem kierował ten sam młokos o podzielnej uwadze, na ostrych zakrętach pisząc SMS-y. Niczym najprawdziwszy szpieg, zrobiłam mu z ukrycia zdjęcie.
Bus, jakżeby inaczej, nie miał klimatyzacji. Wpatrywał się w migające za oknem helskie pejzaże, gdy usłyszał miarowe pikanie, dobiegające z lewej strony. Odwrócił głowę. Kierowca, młody szczawik, który pewnie ledwo przed rokiem zrobił prawo jazdy, przytrzymywał kółko łokciami i pisał SMS-a, jadąc – Adam wychylił się, by spojrzeć na prędkościomierz – prawie sto na godzinę.
- Koleś, skup się na kierownicy – rzucił z ledwie hamowaną wściekłością.
- A co, policja?
- Żebyś wiedział. (s. 47-48)
Na rogatkach Kuźnica wita wczasowiczów elegancką tablicą. A zaraz za znakiem znajduje się restauracja, w której zatrzymali się Tyszka i Polański tuż przed powrotem na Śląsk.
Adam i Mundek zatrzymali się w knajpie przy wjeździe do Kuźnicy, by posilić się nieco przed długą drogą na południe. Z tarasu roztaczał się malowniczy widok na pustą zatokę.
- Można by pomyśleć, że jesteśmy w raju – zgryźliwie zauważył Adam.
- Bo jesteśmy – odpowiedział Mundek. (s. 314-315)
Ruszyłam promenadą wzdłuż zatoki. Po lewej stronie mijałam rząd pensjonatów, aż mym oczom ukazał się blaszany budynek, łudząco przypominający ten, opisany w Kumakach.
- Co tu się dzieje?
- A co ma się dziać... - Pracownik chłodni przeczesał dłonią rzadkie włosy. - Przyjmujem nocny połów.
- Że co?
- Ryby mrozim.
Adam rozejrzał się. Tak, to wyglądało na hurtownię ryb. Szkoda tylko, że była tak blisko. Jak pierwszy naiwny kupiłem tekst o pięknym pensjonacie w cichym, spokojnym miejscu, a było sprawdzić ofertę, pomyślał. (s. 28)
Dwa kroki dalej rozpoczynał się niewielki port rybacki, u wrót którego postawiono krzyż. Zagłębiłam się w gąszcz alejek między starymi willami. Jak plotka niesie, w jednej podobno wakacje spędza Magdalena Cielecka i Janusz Gajos.
Doszłam do strzelistego kościoła, postawionego w środku wsi, naprzeciwko którego w sklepie spożywczym zaopatrzył się podkomisarz Tyszka.
Świeży i rześki ruszył w miasto. To znaczy w wieś. Najpierw dotarł do pustego o tej porze niewielkiego portu, w którym cumowało kilka wyglądających jak zabawki kolorowych kutrów. (…) Pokręcił się chwilę między starymi, wybudowanymi z czerwonej cegły domami i niegrzeszącymi urodą willami w stylu schyłkowego PRL-u, mocno na wyrost nazywanymi pensjonatami, aż wreszcie, podążając śladem zmierzających w kierunku morza wczasowiczów, dotarł do położonego przy głównej drodze ogromnego w porównaniu z resztą zabudowań neogotyckiego kościoła. Tuż obok znalazł sklep spożywczy, w którym zaopatrzył się w pieczywo, paczkę krojonego ementalera i puszkę sprite'a. (s. 28-29)
Więcej nie zamierzałam ufać busikowym piratom drogowym, więc do Chałup wróciłam pociągiem, podejrzliwie przyglądając się tylko budynkowi dworca w Kuźnicy.
Poszedł na stację kolejową, zdecydowany tym razem nie korzystać z busów. Budynek z pokiereszowaną tablicą z nazwą miejscowości i drzwiami zamkniętymi na pordzewiałe kłódki wyglądał tak, jakby zaraz miał się zawalić, ale wisiał na nim rozkład jazdy pociągów. (s. 84-85)
W Helu PKP już się trochę bardziej postarało. Na peronie piętrzyły się tłumy turystów, którzy tak jak ja postanowili ten pochmurny dzień wykorzystać na zwiedzanie.
Budynek dworca kolejowego w Helu niewiele różnił się od starych rybackich domków – był mały, drewniany, wyglądał trochę jak z bajki. Tyszka stał przed nim, gapiąc się i zastanawiając, co dalej. (s. 116)
Ledwo wyszło się zza rogu, człowieka już atakowały zwarte szeregi meleksiarzy. Ja jednak byłam mądrzejsza o doświadczenia Adama Tyszki, który na tym interesie stracił trzy dychy, i podziękowałam za przejażdżkę.
Zobaczył rządek meleksów, ledwie stanął obok, zaczepił go kierowca jednego z nich:
- Podwieźć gdzieś? A może wycieczka szlakiem atrakcji Helu?
- Chciałem do Muzeum Obrony Wybrzeża.
- Nie ma sprawy, trzydzieści złotych. (s. 117)
Najpierw, tak jak przezorny nadkomisarz Polański, zapoznałam się z mapą Helu.
Polański przyjechał za wcześnie, by pójść na kwaterę, więc przestudiowawszy najpierw tablicę z planem Helu, wybrał się na rekonesans po miasteczku. (s. 179)
Nic mi to jednak nie dało, bo i tak wyszłam, nie wiadomo, gdzie, zastanawiając się, dlaczego tutaj jest tak daleko do plaży. Kiedy już na nią dotarłam i w powiewach szaleńczego wichru zaliczyłam sam czubek cyplu, okazało się, że stoję przed najprawdziwszym bunkrem. Zaraz przypomniało mi się, że Tyszka utknął w takowym, a potem został oskarżony o morderstwo, wzięłam więc stamtąd prędko nogi za pas.
Obszedł świetnie zamaskowany bunkier, dużo mniejszy od Sabały. Znowu wyciągnął mapkę, to był jedyny z lekkich schronów pozycji tyłowej, który udało się zbudować w całości przed wybuchem wojny, pozostałe trzy utknęły na etapie fundamentów. Mógł jeszcze pójść dalej przez las, żeby zobaczyć kawałki zbrojonego betonu, ale czy akurat musiało to być dzisiaj? (s. 87)
Tuż obok betonowej fortyfikacji ustawiono jakieś wojenne działo.
Przed Tyszką znajdował się jeden z licznych na Helu powojskowych składów amunicji. Mocno skorodowane drzwi były uchylone, zachęcając do tego, by zajrzeć do środka. (…) Ledwie zrobił kilka kroków, drzwi zamknęły się z hukiem. Adam podbiegł do nich, ale było już za późno, ktoś zaryglował je od zewnątrz. (s. 124)
Po tych przeżyciach, uznałam, że goferek z jagodami się należy, więc skierowałam się ku głównej uliczce Helu, zwanej, ku zdziwieniu Tyszki, Wiejską.
Przeszedł wzdłuż zapyziałego parczku i wszedł w ulicę, która wyglądała na pryncypalną w tej mieścinie, sądząc po liczbie knajp i sklepów po obu jej stronach. Wiejska, doskonała nazwa na centralna ulicę w mieście, pomyślał. Tłum spacerowiczów wokół niego gęstniał, chodniki zastawione były straganami ze sprzętem plażowym, pamiątkami, jedyną w swoim rodzaju biżuterią i bohomazami z motywami marynistycznymi. Wszędzie wisiały pluszowe foki w różnych kolorach i rozmiarach. (s. 116-117)
Na pluszową fokę się nie skusiłam, ale żywą w fokarium miło było pooglądać. Bestie te, niczym psy, reagują na swoje imiona (Fokuś, Agatka, Unda) i aportują bez mrugnięcia okiem. Zrobią wszystko dla rybich przysmaków. Zwierzakami opiekują się pracownicy Stacji Morskiej Uniwersytetu Gdańskiego, na zlecenie którego działała także ekolożka Ewa.
Mimo zagrożenia ze strony domniemanej rywalki nie miała ochoty na wyprawę do otaczających Jastarnię trzcinowisk, gdzie Ewa prowadziła jakieś badania na zlecenie Stacji Morskiej Uniwersytetu Gdańskiego. (s. 42)
Na Wiejskiej, obecnie zastawiony rusztowaniem, stoi kościół, który w rzeczywistości jest Muzeum Rybołówstwa.
Po prawej zobaczył kościół, jakiś dziwny, bo wokół pełno było starych łodzi, kotwic i innych sprzętów, których nawet nie umiałby nazwać. Jakaś rybacka katedra? Kościół Marii Panny od Fląder? Zaciekawiony skręcił zaraz za nim, szukając bramy wejściowej. Okazało się, że jest to eksświątynia, teraz Muzeum Rybołówstwa. (s. 117)
Zaraz obok jest też Urząd Miasta, w którym zamierzał przeprowadzić dochodzenie w sprawie nieprawidłowości geodezyjnych nadkomisarz Polański.
- W takim razie trzeba się dowiedzieć, czym ojciec porwanej zajmuje się w magistracie, czy nie ma na przykład do czynienia z gruntami...
- Mundek – Rogala wyglądał, jakby zaraz miał paść trupem – on, zdaje się, pracuje w referacie geodezji. (…)
- Będziemy potrzebować kogoś do rozpracowania Urzędu Miasta w Helu (…). (s. 236)
Po tych okolicach pętał się oczywiście Adam Tyszka, śledząc zwolenniczkę Zielonych, Ewę. Dotarł za nią aż na Park Wydmowy, który dotąd stoi otoczony siatką, przez którą Tyszka przedzierał się, targając sobie spodnie.
Za ogrodzeniem z siatki ciągnęły się jakieś nieużytki, co już samo w sobie było absurdalne, ale zupełnie zdębiał na widok mocno zatartej tablicy. „Uwaga! Teren należy do Uniwersytetu Gdańskiego. Wstęp wzbroniony. Grozi niebezpieczeństwem utraty życia lub zdrowia”. No chyba ich pogięło, pomyślał. Czy tu chodzi o ten kawał piachu i kilka rosnących na nim badyli? Co to niby ma być, Fort Knox czy poligon tajnej broni? (s. 120)
Usytuowany obok port wojenny niestety nie jest dostępny dla turystów. Musiała mi więc wystarczyć świadomość, że w tym samym miejscu co ja stał Mundek Polański i spoglądał na fortyfikacje.
Powoli obszedł ogrodzenie, dokładnie lustrując stan siatki. W dwóch miejscach była wyraźnie odgięta, tuż przy rogu Lipowej i Portowej oraz od strony plaży, bardziej na zachód, niedaleko miejsca, gdzie park przylegał do terenów opustoszałego portu wojennego. (s. 179)
Zupełnie jak bohaterowie Sierpniowych kumaków przejechałam Półwysep Helski wzdłuż (bo wszerz by było raczej trudno) i pozostaje mi stwierdzić tylko jedno – piękne to miejsce, oby tylko z tymi owrzodzonymi flądrami to była literacka fikcja!
Violetta Sajkiewicz – teatrolog i krytyk sztuki. Autorka prac naukowych, recenzji i esejów, założycielka i redaktorka naczelna internetowego dwutygodnika kulturalnego artPAPIER. Wykłada w Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach.
Robert Ostaszewski – prozaik, krytyk literacki, felietonista, redaktor FA-artu, Dekady Literackiej, był redaktorem naczelnym Portalu Kryminalnego. Autor kilku książek, współautor kryminałów:(wraz z Martą Mizuro) Kogo kocham, kogo lubię oraz (wraz z Violettą Sajkiewicz) Sierpniowych kumaków.
Sierpniowe kumaki – kryminał na wesoło z wątkiem proekologicznym wydany w 2012 roku nakładem wydawnictwa WAB. Opisuje nadmorskie przygody śląskich policjantów: podkomisarza Adama Tyszki i nadinspektora Edmunda Polańskiego.