Mistrz jest tylko jeden. Choć spuchł, utył i posiwiał, to nie ma sobie równych. Mieszka na Małym Rynku w Krakowie i ma psa imieniem suka. Codziennie chodzi do Biura. Jednak nie takiego z komputerami i papierkami do przekładania. O, nie! W Biurze, do którego chadza mistrz, leją wysokoprocentowe trunki, a na mistrza zawsze czeka tam zarezerwowany stolik. Pojechałam więc do Grodu Kraka, by podążyć tropem mistrza, którego historię Marcin Świetlicki zamknął w trylogii, na którą składają się tomy: Dwanaście, Trzynaście i Jedenaście.
Polski Bus zajechał na krakowski dworzec z piskiem opon, drobnym opóźnieniem i niebiańsko chłodzącą na odchodne klimatyzacją. Udałam się w stronę Rynku, a im byłam bliżej celu, tym częściej zza każdego rogu wyskakiwali mi pod nogi akwizytorzy wycieczek, których oferty zwisały z okien wystawowych. Póki co wszystko się więc zgadzało z literackim pierwowzorem.
(…) ruch zaczynał się dopiero wieczorem, na razie jeszcze wycieczki karnie dreptały po Wzgórzu Wawelskim albo też jeszcze zwiedzały Wieliczkę lub Oświęcim. (Marcin Świetlicki, Dwanaście, s. 109).
Prócz standardowych meleksów, przejeżdżających po stopach nieuważnym pieszym, wożących turystów narodowości wszelakich, można się też było przejechać oldschoolowym rzęchem, który zabiera turystów do najważniejszych atrakcji regionu.
Ja jednak darowałam sobie te przyjemności i wkroczyłam na Rynek, nerwowo rozglądając się wokoło za znanymi, krakowskimi drapieżcami, czyli stadami gołębi, za którymi szczerze nie przepadam. Oj, nie zamierzałam naśladować turystów. Co to, to nie!
Karmią gołębie po to, by zrobić sobie serię zdjęć, jak karmią gołębie. Gdyby te gołębie mieszkały w ich mieście, wcale by ich nie karmili. Ale w Krakowie wycieczki karmią gołębie, robiąc sobie przy tym zdjęcia, więc i oni karmią, i fotografują się. (Marcin Świetlicki, Trzynaście, s. 73).
Szłam przez Rynek, zupełnie jak mistrz obiecujący pewnej panience swe usługi detektywistyczne.
Szli przez Rynek, właśnie trąbiło dwudziestą pierwszą. (…) - Hoho, jak niewiele trzeba, żeby się poczuli lepiej, ci ludzie. Wystarczy coś obiecać, powiedzieć: zajmę się tym, i już. Hoho – pomyślał mistrz. (Dwanaście, s. 15).
Zachowywałam się zupełnie tak samo skandalicznie jak reszta turystów. I też robiłam zdjęcia. I też poszłam do Parku. I na Zamek.
I szedł przez Rynek codzienny absurd, szły wycieczki krajowe i zagraniczne, robiące sobie zdjęcia z rzeźbą tajemniczego krasnoluda siedzącego przy wyrzeźbionym stoliczku przed Zwisem, a później wycieczki te wędrowały Plantami, na które mówiły Park, w stronę Wawelu, na który mówiły Zamek. (Dwanaście, s. 34)
W wyrzeźbionych objęciach Piotra Skrzyneckiego, twórcy Piwnicy pod Baranami, zawsze można znaleźć wetknięty tam przez jakiegoś przechodnia świeży bukiet kwiatów. A klienci okupujący siedziska letniego ogródka kawiarni Vis a Vis, zwanej potocznie Zwisem, faktycznie mogą sobie za darmo pooglądać niezły cyrk. Na jego arenie występują tłumy turystów z całego świata, zgodnie obfotografowujący się przed Głową Mitoraja, która, lekko mówiąc, nie przypadła mistrzowi do gustu. Niektórzy uczestnicy wycieczki francuskich emerytów, których podglądałam z upodobaniem, włazili nawet do środka Głowy i uradowani wychylali się przez jeden z oczodołów dziwacznej rzeźby.
Usiedli na zewnątrz, to już raczej ostatnie dni kawiarnianych ogródków, jesień. Przed Wieżą Ratuszową leżała głowa cudnie wyrzeźbiona przez Igora Mitoraja, bo jednak odchodzący minister kultury dopiął swego i wmusił Krakowowi to dzieło. Wręczył dobry minister kilkudziesięciu krakowskim twórcom kultury medale: złote, srebrne i brązowe, żeby nie protestowali przeciwko obecności rzeźby. Sam Artysta powiedział, że nie wyobraża sobie, żeby dzieło miało stanąć gdzie indziej niż na Rynku Głównym. Dar Artysty dla klientów Zwisu. Koszar. (Dwanaście, s. 173)
Nadszedł najwyższy czas, by udać się do siedziby głównej mistrza, czyli na Mały Rynek. Placyk zastawiono drewnianymi budami i skonstruowano na nim niewielką scenę – to zapewne w celach przygotowawczych przed obchodami nocy świętojańskiej, która zbliżała się wielkimi krokami. Ciekawe co na taki widok z okna powiedziałby mistrz?
Mistrz stoi w oknie. Pierwsze piętro kamienicy na Małym Rynku. Późny wieczór. Mistrz jest pijany. Ale nie tak poważnie, by nie widzieć. Mistrz widzi coraz bardziej, z dnia na dzień, skrzywiony znak drogowy wyobrażający białego dorosłego prowadzącego białe dziecko na niebieskim tle. Mistrz widzi rozjaśnioną żółtym światłem elektrycznym kapliczkę sklepu z dewocjonaliami i specjalistycznym sprzętem liturgicznym. Na wystawie biała komeżka i święta figura w niebieskiej sukience. Ten rozświetlony mały sklepik jest w tym momencie jedynym jasnym punktem na przeciwległej ścianie Małego Rynku. Na świecie w tym momencie jest ciemno. Na świecie w tym momencie oprócz tego rozświetlonego sklepiku nie ma nic. (Trzynaście, s. 20)
Znalazłam się na Małym Rynku o dość wczesnej porze, więc ani wycieczki z przewodnikiem, ani grajków jeszcze nie zastałam.
- Zanim przejdziemy do bazyliki Mariackiej i zobaczycie najpiękniejszy ołtarz na świecie dłuta niezapomnianego mistrza Wita Stwosza, opowiem wam jeszcze o Małym Rynku – mówiła bardzo donośnym głosem pani przewodniczka do wycieczki dziecięcej. - Otóż powiem wam, co tu się, na Małym Rynku, znajdowało przed wiekami. Otóż znajdował się tu targ. Targ mięsny i rybny. Wyobraźcie sobie, jak tu musiało latem śmierdzieć! (…) W bramie łączącej Mały Rynek z placem Mariackim siedział człowiek z gitarą i wył, że kocha mistrza jak Irlandię. Dwóch meneli tańczyło przy nim wymyślny, menelski taniec. (Marcin Świetlicki, Jedenaście, s. 74)
Na Małym Rynku znajduje się hiszpańska księgarnia Elite, reklamówkę z logo której taszczył mistrz. Nie nosił w niej jednak uczonych ksiąg, a jedynie...spodnie należące do pewnej pani.
Mistrz wyciągnął ku niej żółtą reklamówkę z eleganckim napisem Księgarnia Hiszpańska ELITE. W środku znajdowały się te przeklęte spodnie. Spiorunowała go wzrokiem, biorąc od niego reklamówkę. Sama w zamian nie dała mu nic. (Dwanaście, s. 48).
Zapatrzyłam się na rząd kamienic. Uświadomiłam sobie, że gdzieś, w którejś z tych bram mieszka mistrz. A w bramie jest domofon. Więc może by tak bez zbędnych wstępów, zastosować metodę Manga Głowackiego, który nie mógł się dostać do mieszkania Marzeny Małgorzaty Malinowskiej?
Zrozpaczony zadzwonił pod inny numer.
- Kto to? - zapytał głosik.
- Bardzo przepraszam, ja nie do państwa, ja do państwa sąsiadki, tam ktoś jest, ale mi nie otwiera, ja bardzo proszę, jestem znajomym tej pani, proszę mnie wpuścić...
- Tak, ja pana wpuszczę, a pan naświni na klatce. Nigdy w życiu! - powiedział głosik i połączenie zostało przerwane.
Próbował z innymi numerami, ale z podobnym efektem. Odmawiano.
- No wie pan, w taki dzień? W takiej chwili? Jak pan śmie?
- Kupę zrobi, okradnie, zabije!
- Odejdź, bo policję wezwę!
Zrozpaczony nacisnął wszystkie naraz guziczki i na nerwowe pytania „kto tam? kto tam?” wrzasnął:
- SZATAN! SZAAATAAAN!
Ktoś natychmiast go wpuścił. (Dwanaście, s. 62)
Może na takiego SZATANA skonsternowany mistrz by mnie wpuścił? Postanowiłam jednak nie ryzykować. Bo może inni czytelnicy już wcześniej wpadli na ten pomysł i wprawiony w bojach z namolnymi fanami mistrz ma zawsze pod ręką wiadro pomyj, którymi raczy diabelskie nasienie nadużywające domofonu?
Zajrzałam jeszcze na Mikołajską w poszukiwaniu akordeonisty.
Akordeonista na ulicy Mikołajskiej grał jedną z czterech melodii, które opanował w sposób niemal biegły. Mistrz westchnął, włożył buty i poszedł do Biura. (Dwanaście, s. 79)
Pożądanego grajka na Mikołajskiej nie było, za to pod bazyliką Mariacką znalazło się ich aż trzech.
Z Mikołajskiej już niedaleko było do rogu ulic Świętego Tomasza i Świętego Krzyża, gdzie niegdyś mieścił się sklep papierniczy, w którym zakupów dokonywał mistrz. Teraz jednak była tu jakaś restauracja.
A w południe wstał, ogolił się drżącymi rączkami, wysłuchał południowego hejnału, wyszedł do sklepu papierniczego na rogu Świętego Tomasza i Świętego Krzyża, nabył sobie zeszycik, wrócił do domu i w zeszyciku napisał wyraźnym, okrągłym, lecz znerwicowanym pismem, z którego wszyscy zazwyczaj się naśmiewali, słowa następujące: (…) (Dwanaście, s. 158)
Jedną z uliczek odchodzących od Małego Rynku jest Stolarska, po której we wczesnych godzinach porannych przechadzał się ochroniarz Misio Wteklocki.
- Ale gdzie teraz o tej porze można się kawy napić? - zastanowił się Porucznik.
- Ano, jest takie miejsce – powiedział Wteklocki i powiódł Porucznika do lokalu na Stolarskiej, pierwszego po prawej jak się idzie od Rynku Sienną, lokalu otwieranego o szóstej trzydzieści, a była już szósta czterdzieści. (Dwanaście, s. 31-32)
Wprawdzie po prawej żadnego lokalu nie było, za to po drugiej stronie i owszem – knajpa o jakże chwytliwej i wpadającej w ucho nazwie – Pierwszy lokal na Stolarskiej po lewej stronie, idąc od Małego Rynku.
Wróciłam na Rynek i przecięłam go, kierując się stałą trasą mistrza, w stronę ulicy Świętego Jana. To tutaj mieściło się Biuro oraz Piękny Pies. A tuż za rogiem na Świętego Tomasza był Dym. Słowem – raj na ziemi dla każdego wielbiciela złotej jesieni typu calvados. Nic jednak z tych knajpianych uroków nie pozostało. No bo Biura, jak nie było, tak nie ma. Z podanej przez Autora lokalizacji pozostała jedynie Galeria Andrzeja Mleczki.
Lokal nazywa się Biuro. Ulica nazywa się Świętego Jana. Lokal Biuro znajduje się pomiędzy Galerią Andrzeja Mleczki a inną knajpą o nazwie Piękny Pies. (Dwanaście, s. 8)
A szkoda, że Biura nie ma, bo jak pisze Marcin Świetlicki:
Do Biura. Bo świat cały w Biurze był. I nie trzeba było wychodzić nigdzie, żeby się wszystkiego dowiedzieć, żeby wszystko poczuć. I jakby się skupić odpowiednio, to i zapach ogniska też tutaj można by było przywołać, czemu nie? Biuro było miejscem, gdzie znajdują się wszystkie rozwiązania wszystkich zagadek, należy tylko bardzo, bardzo się skupić. (Dwanaście, s. 178)
Dym pod numerem 13 na Świętego Tomasza ma się całkiem dobrze, ale mistrza nie zastałam.
- Bardzo dobrze? - myśli sobie mistrz, siedząc w Dymie nad czystą wódką z lodem i wciśniętą połówką cytryny. Z Dymu jeszcze na szczęście nikt go nie wyrzuca, na szczęście jest tu prawie anonimowym, zwyczajnym klientem. Jeszcze nie zdążył, tak się wydaje, narozrabiać, jeszcze jego kartoteka tutaj jest zupełnie pusta. Suka grzecznie leży pod stolikiem, z lekka umęczona spacerem.(Trzynaście, s. 90)
Trzecia z ulubionych knajp naszego bohatera, Piękny Pies, już nie raz zmieniała swoją lokalizację. Mistrz odwiedzał ją, gdy jeszcze mieściła się przy Świętego Jana. Gdy przeniesiono ją na Sławkowską, chodziły tam już tylko typy pokroju pana Wisława.
- A w nowym Psie naturalnie bywasz?
- Wiadomo – odpowiedział pan Grzesio, (…)
- Cudne miejsce, prawda? - rozmarzył się pan Wiesław. - Na szczęście coraz mniej tych starych pijaków z poprzedniego Psa. Na szczęście. Pewnie już powymierali od tego alko. Odetchnąłem z ulgą. (Jedenaście, s. 39).
Ciekawe, co mistrz by powiedział na najnowszą wersję Pięknego Psa na ulicy Bożego Ciała?
Przy upale, który przypiekał niemiłosiernie tego dnia, miło było się poszwendać po zacienionych Plantach. Taki spacerek mistrz wraz ze swą suką odbywali codziennie, startując z Małego Rynku, Sienną w stronę Plant i Wawelu.
Biegną ulicą Sienną, mijają Gródek, kiedyś tu były mury miejskie, tu się kończył Kraków, biegną na Planty, tam suka kuca, tuż za kioskiem, i z ulgą sika w mokrą trawę. A teraz fikają z bokserką po mokrych Plantach. Ona przynosi mu patyki i plastykowe butelki po różnych płynach, które wesoła młodzież pozostawiła na trawnikach. Ale że bokserka nie posiada kagańca, natychmiast zostaje spisana przez strażników miejskich, którzy wynurzyli się znienacka z jakichś krzaków, którzy wyjątkowo groźni są i surowi, a w dodatku (obydwaj!) fizycznie i mentalnie przypominają obecnego prezydenta Rzeczpospolitej, który nosi nazwisko Kaczyński. (Trzynaście, s. 9)
Planty to nie jest zwykły park, jakich pełno w każdym mieście. Po krakowskich Plantach przechadza się czasem mistrz (chociażby to było w jego własnym śnie) w towarzystwie...chomików.
Mistrz śnił w tym momencie, że jest posiadaczem dziesięciu chomików i idzie z nimi na spacer. Są to same samce, każdy ma imię typu Stanisław, Kazimierz, Józef, Władysław i tak dalej. Chomiki biegają po Plantach, ale zawsze powracają do nogi. Bardzo się w tym śnie przyjaźnił z tymi chomikami. (Dwanaście, s. 87).
Na jednym ze spacerów po Plantach, tuż obok Pałacu Sztuki, ogarnęły mistrza markotne myśli.
Mistrz myślał o swoim oszpeconym życiu, znajdując się na Plantach, na wysokości Pałacu Sztuki. Obecność w pobliżu dostojnego secesyjnego budynku, ozdobionego szeregiem płaskorzeźb przedstawiających drogę artysty przeklętego, spowodowała również szereg ponurych refleksji u mistrza. (Dwanaście, s. 91)
Wspinaczka na Wawel nie należy do prostych zadań przy temperaturze powietrza odpowiedniej raczej dla afrykańskich krajobrazów niż naszej ojczyzny. Męki jednak osładza widok ze szczytu na miasto. Wychyliłam się przez kamienną balustradę i po lewej w dole mym oczom ukazał się przerzucony nad Wisłą Most Grunwaldzki. Jednak zamiast pijanego mistrza, którego nie raz nogi ponosiły w to miejsce, ujrzałam wielki balon.
Mistrz stoi na moście. Grunwaldzkim. Przy balustradzie. I kiwa się mistrz. Ale wcale nie z powodu zamiarów samobójczych. Kiwa się, gdyż jest pijany. Noc jest. Długi weekend. Całe życie mistrza jest upiornie długim, bolesnym weekendem. Całe życie mistrza. Stoi mistrz. Kiwa się. I wspomina jakieś przeszłe lata. Jakichś przeszłych kolegów. Jakieś przeszłe narzeczone. (Trzynaście, s. 103)
Z Wawelu niedaleko już miałam na Kazimierz, gdzie oczywiście mistrza zabraknąć nie mogło.
Dotarli z trudem na niearyjską stronę miasta, na uliczki dzielnicy, która nazywa się Kazimierz. Tu, na ulicy Meiselsa, mieszkała Marzena Małgorzata Malinowska. (Dwanaście, s. 58)
Po całym dniu krakowskich zmagań trzeba było wracać do domu. Jakie wrażenia? Mistrz o swoim mieście nie ma najlepszego zdania.
Szedł więc samotny mistrz ze swoją suką Plantami, szli w wielkim wietrze, wędrowali, odwiedzając znajome krzaczki, szli i szli, coraz bardziej oddalając się od tego popsutego domu, a to nie tylko dom został popsuty, popsuto również Mały Rynek, popsuto również Kraków, zmieniono wszystko, to już nie było miejsce dla mistrza, mistrz mieszkał w zupełnie innym mieście, należał do dawnego wyposażenia, mistrz poczuł się starym meblem, to nie było już jego miejsce, nie chcieli go tu. (Jedenaście, s. 29)
Jednak wbrew temu, co sądzi sam mistrz, znalazłam jego – mistrza - ślady w Krakowie. W Grodzie Kraka. W Grodzie Mistrza.
Marcin Świetlicki – poeta, prozaik, eseista. Mieszka w Krakowie. Wokalista i tekściarz zespołu Świetliki. Ostatnio nakładem wydawnictwa EMG ukazała się jego książka poetycka pod tytułem Jeden. Napisał kryminalną trylogię: Dwanaście, Trzynaście, Jedenaście, której głownym bohaterem jest mistrz.
Mistrz – dawna, dziecięca gwiazda telewizyjna, pijak, stały bywalec krakowskich knajp, od przypadku do przypadku prywatny detektyw. Ma psa imieniem suka. Ostatnio spuchł, utył i posiwiał.