Postawiłem na krymi-zgrywę trochę z przekory, a trochę z powodu takich a nie innych pisarskich fascynacji. Większość autorów kryminałów napina się, by w ich książkach trup słał się gęsto, psychopatyczni mordercy zabijali w wymyślne sposoby, a policjanci nie wahali się przed użyciem pięści i spluwy, a ja chciałem pójść pod prąd, pisząc kryminały straszno-śmieszne, w których wprawdzie też są trupy, ale przy okazji sporo humoru.
Kawiarenka Kryminalna: Dlaczego postanowiłeś pisać kryminały? Czy to nie zbyt mało poważny gatunek dla krytyka literackiego?
Robert Ostaszewski: Tak samo poważny jak każdy inny. Mam nadzieję, że u nas z roku na rok coraz mniej osób uważa kryminały za gorszą, ułomną, jak zwał, tak zwał, odmianę prozy, a ich pisanie – za coś wstydliwego, robionego wyłącznie dla grubych pieniędzmi (choć w Polsce to wciąż jeszcze raczej drobne). W naszym kraju przez długi czas pokutowało przeświadczenie, że literatura dzieli się na tę, która zbawia narody, i na wagonową. A przecież współczesna kultura już dawno przeorała, przemieszała (i dobrze!) różne rodzaje, odmiany i gatunki literatury, tyle tylko że niektórzy zatrzasnęli się w swoich wieżach z kości słoniowej i nie chcą przyjąć tego do wiadomości. Można by ten fenomen długo opisywać… A dlaczego sam zacząłem pisać kryminały? Właściwie, z ciekawości. Nie należę do tych autorów, którzy trzymają się kurczowo jednego patentu, pomysłu na pisanie, sięgałem po różne formy. Ponieważ lubię kryminały i – jak sobie pochlebiam – trochę się na nich znam, postanowiłem spróbować z pisaniem kryminalnym i tak zaczęła się moja nowa przygoda.
KK: Wydałeś „Kogo kocham, kogo lubię” z Martą Mizuro i „Sierpniowe kumaki” z Violettą Sajkiewicz. Jak pisze się powieść na cztery ręce?
R.O.: Tak samo jak na dwie, tylko komputery są dwa… Kryminał dosyć łatwo jest napisać w duecie, bo zawsze na początku powieści kryminalnej musi być schemat intrygi, muszą być wyraźnie określone postaci, trzeba stworzyć drabinkę, a potem ją mozolnie wypełniać. To pozwala sensownie podzielić się pracą, we dwójkę, czy nawet w większym gronie zająć się pisaniem. Choć jak dla mnie dwie osoby to optimum, przy większej liczba autorów problemy zdecydowanie się mnożą. Pewnie kojarzysz thriller „Manuskrypt Chopina” napisany przez 15 autorów… Choć są wśród nich tacy świetni pisarze jak Jeffery Deaver czy Lee Child to wyszedł z tego okrutny gniot. Ale oczywiście pisanie w duecie ma zarówno swoje plusy, jak i minusy. Najtrudniej jest się zgrać stylistycznie, trzeba uprościć własny język, albo wręcz przeciwnie – skomplikować, tak aby nie widać było szwów tekstu. Za to przy pisaniu w duecie nigdy nie miałem problemów z tzw. blokiem pisarskim, brakiem pomysłów, męczeniem się nad poszukiwaniem kolejnych rozwiązań, bo gdy jednej osobie brakuje konceptów, druga podpowiada coś ciekawego, pozwalając ruszyć z pisaniem.
KK: Dlaczego spośród wielu podgatunków wybrałeś kryminał na wesoło? Czy to nie za mało męskie w porównaniu na przykład do takiego czarnego kryminału?
R.O.: Sugerujesz, że jestem mało męski… No tak, kiedy jeszcze nosiłem bardzo długie włosy, zdarzało mi się, że faceci ustępowali mi miejsca w tramwaju. A na poważnie… Postawiłem na krymi-zgrywę (to zgrabne określenie ukuł Marcin Wroński) trochę z przekory, a trochę z powodu takich a nie innych pisarskich fascynacji. Wszyscy, no dobrze, większość autorów kryminałów napina się, by w ich książkach trup słał się gęsto, psychopatyczni mordercy zabijali w wymyślne sposoby, a policjanci nie wahali się przed użyciem pięści i spluwy, a ja chciałem pójść pod prąd, pisząc kryminały straszno-śmieszne, w których wprawdzie też są trupy, ale przy okazji sporo humoru. Poza tym od początku mojego pisania, nim jeszcze zająłem się kryminałami, stawiałem na groteskę, ironię i humor, to mnie interesowało, to mnie w pisaniu najbardziej napędzało. A do tego moje krymi-zgrywy wzięły się też pewnie po części z tego, jak postrzegam rzeczywistość – jest ona dla mnie raczej śmieszna niż straszna.
KK: Których pisarzy kryminałów, zarówno polskich jak i zagranicznych, cenisz najbardziej?
R.O.: Wiem, to pytanie musiało paść, a w odpowiedzi powinienem grzecznie podać całą listę. Tylko byłaby to długa lista, bo cenię różnych pisarzy kryminalnych za rozmaite rzeczy. Zarówno kryminalnych klasyków, jak chociażby tych od amerykańskiego czarnego kryminału, jak i najbardziej współczesnych, opisujących nasze „tu i teraz”. Tak samo tych z oczywistych „stref” kryminału, jak niektórych pisarzy skandynawskich, jak i miejsc zupełnie nieoczywistych, jak choćby Kuba. Gdybym jednak miał dookreślić swoje preferencje lekturowe, to chyba najchętniej czytam kryminały przełamane, określane przeze mnie formułą kryminał+, czyli takie w których znaleźć można coś więcej poza znanymi wszem i wobec, dobrze sprawdzonymi schematami i rozwiązaniami. Jakieś przykłady? Proszę bardzo. Austriak Wolff Haas, którego cykl o ciapowatym detektywie Simonie Brennerze jest nieustanną językową jazdą bez trzymanki pełną przekomicznych dygresji. Kubański pisarz Leonardo Padura, autor serii o policjancie Mario Conde, w której kryminalne intrygi są jedynie pretekstem do snucia melancholijnej opowieści o współczesnej Kubie i utraconej wolności. Fin Matti Rönkä, który wykorzystując konwencję czarnego kryminału, opowiada o trudnej historii i współczesności w relacjach pomiędzy Finami i Rosjanami. Czy w końcu wspomniany już przeze mnie Wroński, który jak nikt umie oddać klimat przedwojennego Lublina.
KK: Gdybyś musiał pod karą śmierci w męczarniach wybrać jeden ulubiony kryminał, który by to był?
R.O.: To wybrałbym śmierć, nawet w mękach, byle w miarę szybką.
KK: Akcja „Sierpniowych kumaków” rozgrywa się głównie na Półwyspie Helskim, który oprócz walorów turystycznych oferuje atrakcje w postaci zepsutych ryb czy zachłannych właścicieli pogierkowskich pensjonatów, którzy próbują wydusić z urlopowiczów ostatni grosz. Czy po takiej dawce prawdy odważysz się jeszcze kiedyś wybrać na Hel?
R.O.: Do lękliwych nie należę, więc na pewno tam pojadę. Swoją drogą książka została całkiem dobrze przyjęta przez ludzi z Wybrzeża, nawet chwalono ją za wierność realiom. Violetta i ja znamy i lubimy Półwysep Helski, często tam bywaliśmy. Chcieliśmy, myślę, że Violetta podpisze się pod tym, co teraz powiem, go pokazać takim, jakim go widzimy, napisać zarówno o tym, co nas do tego miejsca przyciąga, jak i co w czasie pobytów tam drażni, bez lukrowania, ale też bez przesadnego krytycyzmu. Zresztą, podobnie rzecz się ma z wpisanym w „Sierpniowe kumaki” wątkiem ekologicznym. Cenimy ekologów za to, że dbają o ochronę fok czy morświnów, zabiegają o to, by turyści nie rozdeptali półwyspu, co nie zmienia faktu, że niektóre ich działania wydają nam się mocno dyskusyjne. Piszemy i o jednym, i o drugim.
KK: Tak ku przestrodze dla turystów, czy z tymi owrzodzonymi flądrami to prawda?
R.O.: To zależy o co dokładnie pytasz. Jeśli o to, czy taka flądra może trafić na czyjś talerz ukryta pod chrupiącą panierką, to odpowiedź brzmi: raczej nie (mam nadzieję). A jeśli o to, czy takie owrzodzone ryby trafiają czasami do rybackich sieci albo wyrzucane są na brzeg: to tak. Jeśli ktoś jest ciekaw, może wyszperać informacje na ten temat w internecie. Podczas obu ostatnich wojen, ale także już po II wojnie światowej trafiło z różnych powodów, nie chcę tu zanudzać szczegółami, do wód Bałtyku sporo różnego rodzaju broni chemicznej. Tak naprawdę nikt do końca nie wie, ani ile jej jest na dnie, ani gdzie ona się dokładnie znajduje. Co jakiś czas przeżarty rdzą pojemnik pęka i chemikalia zatruwają dno i wodę.
KK: Główni bohaterowie „Sierpniowych kumaków” są z Katowic i okolic. Ty pochodzisz z miasta Dody – Ciechanowa, od lat mieszkasz w Krakowie. Skąd więc ten Śląsk? Czy w jakimś stopniu czujesz się Ślązakiem?
R.O.: Wybór Śląska był, by tak rzec, naturalny. Akcja „Kogo kocham, kogo lubię” rozgrywa się w Krakowie. W drugiej powieści już się z tego miasta chciałem wynieść, by opisywać inne miejsca i klimaty, a ponieważ Violetta jest z Mysłowic, Katowice nasuwały się same przez się, tym bardziej że faktycznie Śląsk nie jest mi obcy, trochę go znam. Od kilkunastu lat jestem z tym miejscem mniej lub bardziej związany, na przykład będąc redaktorem powstałego w Katowicach kwartalnika literackiego „FA-art”, mam tu znajomych, często bywam. A czy czuję się w części Ślązakiem? Absolutnie nie, bo po pierwsze, żeby się nim czuć trzeba, jak sądzę, na Śląsku się urodzić, po drugie, jestem z natury nomadem, mieszkałem w różnych miejscach, lubię się przemieszczać i chyba tak do końca nie znalazłem jeszcze miejsca, o którym mógłbym powiedzieć, że jest moje.
KK: Czy eleganckiego i niezwykle zdolnego nadkomisarza Edmunda Polańskiego i pechowego nieudacznika, podkomisarza Adama Tyszkę – głównych bohaterów „Sierpniowych kumaków” - obdarzyłeś jakimiś własnymi cechami charakteru?
R.O.: Sprostowanie – obdarzaliśmy wraz z współautorką. W przypadku książki pisanej w duecie trudno jest po jej ukończeniu dokładnie określić, co jest czyje, zresztą nie ma to większego sensu. Oczywiście, wiemy, kto pisał poszczególne całostki, ale potem były one tyle razy zmieniane, poprawiane, że sygnatury autorskie się zatarły. To nie było więc tak, że któreś z nas od A do Z wykreowało jakąś postać – oczywiście mam na myśli te pierwszego planu. A jeśli mam coś mówić jednak od siebie: nigdy nie miałem specjalnych ciągot do pisania autobiograficznego, może dlatego że nie postrzegam swojego życia jako wielce ciekawego [śmiech!]. Pewnie gdyby bliżej przyjrzeć się bohaterom „Sierpniowych kumaków” to jakieś drobiazgi „przepisane” z moich własnych doświadczeń można by u nich znaleźć, ale jedynie drobiazgi. Gdybym miał określić, który z tych bohaterów jest mi bliższy, to stwierdziłbym, że chyba jednak Tyszka ze swoim rozmemłaniem.
KK: Oprócz tego, że jesteś krytykiem literackim, felietonistą i pisarzem, uczysz też pisania w Studium Literacko-Artystycznym na Uniwersytecie Jagiellońskim. Czy mógłbyś więc nam podać błyskawiczny przepis – jak napisać kryminał?
R.O.: Literatura to nie jest gotowanie. Same przepisy, choćby najlepsze, na nic się przy pisaniu zdadzą. Mogę jednak poradzić, od czego przy konstruowaniu kryminału należy zacząć. Przede wszystkim od wykreowania niebanalnego, przykuwającego uwagę czytelnika głównego bohatera, którego losy chce się śledzić. Nie przez przypadek przecież najgłośniejsze cykle kryminalne swoje nazwy biorą właśnie od głównych postaci, dla przykładu seria o Wallanderze (autorstwa Henninga Mankella) czy o Rebusie (Iana Rankina). Oczywiście, w kryminale bardzo ważna jest sama intryga, opis zbrodni, jej motywacje i konsekwencje, ale to właśnie bohater jest w prozie kryminalnej kluczowy. Inaczej rzecz ujmując, o ile mogę przymknąć oko na niezbyt pewną ręką poprowadzą opowieść o zbrodni, o tyle książka z banalnym bohaterem z miejsca mnie odrzuca.
KK: Czy uchylisz rąbka tajemnicy i zdradzisz, o czym będzie następna Twoja i Violetty Sajkiewicz książka ?
R.O.: To będzie już w stu procentach kryminał śląski. Nie mogę za bardzo uchylać rąbka tajemnicy, ale zdradzę, że piszemy o Nikiszowcu, Grupie Janowskiej, Ślązakach w Wehrmachcie i o pewnym trupie z bardzo nietypową dziurą w brzuchu. Choć, od razu zaznaczę, podobnie jak „Sierpniowe kumaki” nie będzie to powieść przesadnie krwawa.
KK: Czekam zatem z niecierpliwością na nową powieść i dziękuję za rozmowę.
Wywiad przeprowadziła Marta Matyszczak
Robert Ostaszewski – prozaik, krytyk literacki, felietonista, redaktor FA-artu, Dekady Literackiej, był redaktorem naczelnym Portalu Kryminalnego. Autor kilku książek, współautor kryminałów:(wraz z Martą Mizuro) Kogo kocham, kogo lubię oraz (wraz z Violettą Sajkiewicz) Sierpniowych kumaków. Mieszka w Krakowie.