Jakub Rau powraca. I to z przytupem. W drugim tomie swoich przygód prywatny detektyw staje naprzeciw psychopatycznego mordercy polującego na młode kobiety. Nadwiślańskie miasteczko w twórczości Dydy stopą przestępczości równa do okrytych złą sławą nowojorskiego Bronksu czy Kapsztadu. Na szczęście Tarnobrzeg ma swojego niezawodnego strażnika, który typom spod ciemnej gwiazdy daje skuteczny odpór.
“Przychodzę nie w porę” zachowuje konwencję obecną w pierwszej części cyklu, czyli “Złej walucie”. Obie pozycje są kryminałami noir czerpiącymi z kanonów wypracowanych przez klasyków gatunku takich jak Raymond Chandler czy Ross Macdonald. Dyda chętnie po nie sięga (i nader chętnie się do tego przyznaje) i adaptuje je do realiów małego, dusznego Tarnobrzega.
Wykreowany przez autorkę protagonista to notorycznie wyzłośliwiający się szpicel, który nie wylewa za kołnierz. Jest trzydziestoletnim kawalerem z odzysku, który zawodowo tropi niewiernych małżonków, a w czasie wolnym ochoczo zaciąga do łóżka okoliczne niewiasty. Nie powstrzymuje się też od ciągłego komentowania ich walorów anatomicznych. Do tego jest właścicielem kota, który ma na imię... Chandler. Nawiązania do źródeł czarnego kryminału nie mogłyby być bardziej czytelne.
Z tej rutyny dnia codziennego wytrąca Jakuba morderstwo kobiety, która tuż przed śmiercią była torturowana. Podobnie jak w pierwszym tomie, także tym razem tarnobrzeskich stróżów prawa dotyka totalna indolencja. O pomoc zwracają się do detektywa. Rau rozpoczyna żmudne i na pierwszy rzut oka skazane na niepowodzenie śledztwo.
Malowniczo położone podkarpackie miasteczko w powieści Dydy zamieszkuje konstelacja postaci, którym się raczej w życiu nie powiodło. Bezwiednie pogodzili się z tym, co przynoszą im kolejne dni. A przynoszą niewiele. Poznajemy więc między innymi: pragnącego świętego spokoju komisarza policji, górników zlikwidowanej kopalni siarki, przysklepowych żuli czy projektantkę mody, która od siedmiu lat szuka spełnienia zawodowego i tęskni za porzuconym dla swej partnerki Krakowem.
Również Jakub Rau jest nieudacznikiem. Nie wyszła mu ucieczka do Lublina ani zawarty tam związek małżeński. No i są jeszcze lokalni politycy oraz narodowcy o zaściankowych poglądach idealnie streszczonych w hasłach: “lokalna ojczyzna rodziną silna” czy “normalna rodzina to chłopak i dziewczyna”.
Autorka ustami swego bohatera wprowadza zdroworozsądkowy głos w kontrze do negatywnych trendów społecznych. W “Złej walucie” Rau z finezją walczył z ksenofobią. W “Przychodzę nie w porę” ośmiesza zaczadzenie “dobrą zmianą”, która tak bardzo przypadła do gustu na przykład tarnobrzeskiemu taksówkarzowi Heńkowi.
Dyda sprawnie zaplotła intrygę, zręcznie żonglując fałszywymi tropami. Autorka puszcza oko do czytelników, to tu, to tam zostawiając nawiązania do twórczości Raymonda Chandlera czy Stephena Kinga. Rozwiązanie zagadki jest jeszcze staranniej dopracowane niż w “Złej walucie” i było dla mnie nie lada zaskoczeniem.
Lektura „Przychodzę...” sprawiła mi taką przyjemność, że od razu sięgnąłem po pierwszy tom, którego wcześniej nie miałem okazji czytać. Jedną z najsilniejszych stron tych książek jest ich protagonista. Cięty język Jakuba Raua i dowcipne komentarze zamieniają nawet najzwyklejszą scenę (jak choćby indagowanie mało istotnego dla sprawy świadka) w prawdziwy rarytas. Nie sposób nie polubić tego przemądrzalca.
“Przychodzę nie w porę” solidnie ugruntowuje pozycję Dydy na polskiej mapie kryminału. Dlatego, moim zdaniem, zupełnie niepotrzebny jest obszerny metatekst zamieszczony w posłowiu. Autorka kazuistycznie tłumaczy w nim umocowanie protagonisty, genezę zastosowanego stylu wraz z jego egzemplifikacjami. Tutaj powieść znakomicie broni się sama. Nie trzeba nic dodawać. Należy za to z niecierpliwością czekać na kolejny tom. Bo to znakomita kryminalna lektura.
Ewelina Dyda
„Przychodzę nie w porę”
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa, 2018
303 s.