Niestety, nie ćwiczę żadnej sztuki walki, nie walczę przy pomocy białej broni, choć kiedyś całkiem dobrze strzelałem, co pewnie potwierdzą moi dowódcy ze szkoły wojskowej. Życie rzadko stawia mnie w sytuacji, w której musiałbym wstać i pomóc komuś, kto został napadnięty. Czuję jednak, że zrobiłbym to. To, co mnie łączy z Bergiem, to z pewnością umiłowanie do dobrych gatunków piw i eleganckich ciuchów, choć ja nie szyję na miarę, bo to droga zabawa. Obaj też znamy się na literaturze polskiej i wiemy, do czego zdolne są aktorki.
Kawiarenka Kryminalna: Zaczynał Pan od pisania utworów zupełnie niekryminalnych. Dlaczego sięgnął po ten gatunek i w dodatku utrudnił Pan sobie pracę, decydując się na kryminał retro?
Krzysztof Beśka: Bliskie jest mi stwierdzenie, że kryminał może więcej powiedzieć o danym kraju, ludziach i konkretnym czasie niż tzw. literatura ambitna. Na przykład Zły Leopolda Tyrmanda powiedział więcej o latach 50. w Polsce niż chyba wszystkie książki wydane podczas całej dekady. Problem pojawia się, gdy autor ma zamiar zająć się kryminałem retro. Tak, to w istocie duże utrudnienie, bo trzeba sięgać do źródeł, pisać o miastach, których często już nie ma. Ale ja chciałem stanąć naprzeciwko takich trudności, podjąć wyzwanie. Pod koniec XIX wieku świat wyglądał inaczej. Ludzie inaczej żyli, ubierali się, jedli. Jeździli powozami, dopiero zaczynali rozmawiać przez telefon, pisali listy, słuchali muzyki na żywo, a kolej się nie spóźniała. Nie wynaleziono jeszcze wehikułu czasu, więc przynajmniej w ten sposób spróbowałem znaleźć się w tamtych czasach, ale nie czytając książkę, a tworząc własną opowieść. To była wielka przyjemność.
KK: Czy we współczesnej Łodzi wciąż można odnaleźć ślady tej dziewiętnastowiecznej?
K.B.: Jak chyba w żadnym innymi mieście w Polsce! Łódź niemal nie ucierpiała podczas ostatniej wojny, czego nie można powiedzieć o Wrocławiu, Gdańsku, a przede wszystkim Warszawie. Są miejsca, nawet kilkadziesiąt metrów od Piotrkowskiej, gdzie na ścianach kamienic widnieją rosyjskie napisy! Stoją stare fabryki, pałace, kamienice z charakterystycznymi prostokątnymi podwórkami. Tylko postawić kamerę, przebrać statystów i kręcić film albo serial.
KK: No właśnie, Pan z niezwykłym pietyzmem opisał dawną Łódź – jej topografię, szczegóły architektoniczne, zwyczaje tamtejszej ludności, język, którym się posługiwała. Skąd czerpał Pan informacje na ten temat?
K.B.: Posłużyły mi do tego stare mapy, widokówki, zdjęcia i obrazy. Po raz kolejny obejrzałem Ziemię obiecaną Wajdy – i to nie film, ale serial. Przygotowując się do pisania, czytałem dużo o historii miasta. Musiałem wiedzieć, czy w tym roku ten akurat szpital czy ta szkoła już istniały czy jeszcze nie. Mam specjalną książkę o historii męskiej mody, do której często zaglądam. Jeśli zaś chodzi o obyczaje i język, z pomocą przyszły mi powieści Prusa, Sienkiewicza, Żeromskiego, Reymonta czy Orzeszkowej.
KK: W Pozdrowieniach z Londynu po Łodzi spacerują prawdziwi, polscy literaci tamtych czasów. Z którym z nich Pan najchętniej wypiłby na zdrowie w czeluściach jednego z łódzkich lokali?
K.B.: Gdzieś przeczytałem, że jest wśród nich Julian Tuwim. Ktoś się pomylił albo nie doczytał, bo tego poety jeszcze nie było wtedy na świecie. Był za to Stanisław Przybyszewski i to z nim bohater powieści zapijał smutki. Czy ja chciałbym się z nim napić? Chyba bym się bał. To był człowiek i artysta nieprzewidywalny, jeśli nie niebezpieczny. Za to chętnie usiadłbym do stołu ze Stanisławem Wyspiańskim, bo to był twórca wszechstronny, pisarz, dramaturg, malarz. Albo z Bolesławem Prusem.
KK: A czy ma Pan swoich literackich, kryminalnych mistrzów?
K.B.: Mistrzów tylko literackich. To twórcy związani z Gdańskiem: Günter Grass. Stefan Chwin i Paweł Huelle. Po ich książki sięgam zawsze w ciemno. Namiętnie też czytuję to, co zostawił po sobie Zbigniew Nienacki, zarówno powieści dla młodzieży, jak i dla dorosłych. Jeśli zaś chodzi o autorów powieści kryminalnych czy sensacyjnych, zawsze czekam na nowe książki Dana Browna i Borisa Akunina, a z Polaków – Marka Krajewskiego i Pawła Jaszczuka.
KK: Jest Pan autorem słuchowisk radiowych. Czy łatwiej pisze się dla słuchacza czy dla czytelnika?
K.B.: Pisanie słuchowiska to wyjątkowa praca. Niełatwa. Trzeba sobie bowiem wyobrazić, jak ten czy inny dialog będzie brzmiał, odtworzyć go sobie na głos. Umieć przełożyć tekst na minuty, zmieścić się w wyznaczonym czasie, bo przecież zaraz będzie reklama albo wiadomości. Niemal co do sekundy! Nie pozwolić mówić za długo jednemu bohaterowi, bo zaraz słuchacz przełączy na RMF. W pisaniu powieści jest większa swoboda, choć też nie można sobie pozwolić na lanie wody. Czytelnik jest niecierpliwy, ma mało czasu na lekturę, czasem od przystanku do przystanku. Dlatego trzeba dać mu niezbyt długi rozdział, pozwolić na chwilę wytchnienia przy dialogu, unikać blach tekstu.
KK: Główny bohater Pana powieści, Stanisław Berg, to trochę taki superbohater – znakomity detektyw, który zawsze pojawia się tam, gdzie trzeba i zaprowadza porządek na ulicach Łodzi. Czy użyczył mu Pan jakichś swoich własnych super mocy?
K.B.: Niestety, nie ćwiczę żadnej sztuki walki, nie walczę przy pomocy białej broni, choć kiedyś całkiem dobrze strzelałem, co pewnie potwierdzą moi dowódcy ze szkoły wojskowej. Życie rzadko stawia mnie w sytuacji, w której musiałbym wstać i pomóc komuś, kto został napadnięty. Czuję jednak, że zrobiłbym to. To, co mnie łączy z Bergiem, to z pewnością umiłowanie do dobrych gatunków piw i eleganckich ciuchów, choć ja nie szyję na miarę, bo to droga zabawa. Obaj też znamy się na literaturze polskiej i wiemy, do czego zdolne są aktorki.
KK: W Pozdrowieniach z Londynu nawiązuje Pan do legendy Kuby Rozpruwacza. W Londyńskiej dzielnicy Whitechapel organizowane są wycieczki tropem Jacka the Rippera. A gdyby tak zwiedzić Łódź śladami stworzonych przez Pana bohaterów, które miejsca koniecznie trzeba by było odwiedzić?
K.B.: Powiem szczerze: sam dopiero Łódź poznaję, za każdym razem, gdy przyjeżdżam do tego miasta, na spotkanie autorskie czy po to, by zbierać materiały, odkrywam coś nowego. Miasto zmieniło się sporo przez tych 120 lat. Nie ma już dworca fabrycznego, gdzie rozgrywa się kilka scen w Pozdrowieniach z Londynu. Mam jednak nadzieję, że wystarczy przejść się Piotrkowską czy zajrzeć do Parku Helenów, by poczuć się jak bohaterowie powieści.
KK: Czy może Pan uchylić rąbka tajemnicy i zdradzić nam, co czeka na czytelników w ostatniej części Pana trylogii, Dolinie Popiołów?
K.B.: Stanisław Berg będzie miał do rozwiązania kolejną sprawę, ale, jak to u mnie, okaże się ona nie tą, którą tak naprawdę powinien poświęcić całą uwagę. Pozna nową piękną kobietę, wypróbuje starych przyjaciół, no i oczywiście kilka razy otrze się o śmierć. Akcja będzie się rozgrywała zarówno w Łodzi, jak i w okolicznych szlacheckich dworkach.
KK: A jakie są Pana dalsze plany literackie?
K.B.: Pisać, pisać, pisać. Każdego dnia. Moja maksyma to: ani jednego dnia bez linijki tekstu! I to się sprawdza. Latem lub wczesną jesienią przewidywana jest premiera drugiej części mojego drugiego cyklu powieściowego, który został zapoczątkowany przez Ornat z krwi. Tytuł brzmi Krypta Hindenburga. Być może na początku przyszłego roku światło dzienne ujrzy moja dość spora powieść poza seriami Autoportret z samowarem. Nie dam więc odetchnąć czytelnikowi.
Wywiad przeprowadziła Marta Matyszczak
Krzysztof Beśka - prozaik, poeta, dziennikarz, twórca słuchowisk radiowych i tekstów piosenek. Wydał powieści Wrzawa i Bumerang. Autor rozliczeniowej Fabryki frajerów, za którą otrzymał Wawrzyn - Literacką Nagrodę Warmii i Mazur oraz Wawrzyn Czytelników, a także współczesnych kryminałów Wieczorny seans czy Ornat z krwi. Pozdrowienia z Londynu to druga część trylogii łódzkich kryminałów retro, zapoczątkowanej przez Trzeci brzeg Styksu.