„Jest takie powiedzenie: „dziel i rządź”, które w mojej ocenie bardzo dobrze oddaje to, co dzieje się na scenie społeczno-politycznej. Dużo łatwiej manipulować, sterować podzielonym społeczeństwem. I uważam, że ta polaryzacja jest wywoływana sztucznie. Przedstawia się publicznie skrajne przypadki jako przedstawicieli całej dużej grupy społecznej właśnie po to, by zwykły Kowalski stwierdził, że cała ta grupa składa się z takich oszołomów.”
Kawiarenka Kryminalna: W swojej najnowszej powieści pod tytułem „Dom” opisuje pan sytuację dzieci mieszkających w sierocińcu. Dlaczego właśnie ten temat pana poruszył na tyle, by podjąć go w książce i jak wyglądał research?
Piotr Kościelny: To nie temat mnie poruszył. Zainspirował mnie budynek dawnego Domu Dziecka we Wschowie, który mijałem niemal codziennie podczas spacerów z moim psem – Zbychem. Ten gmach mnie w jakiś sposób zahipnotyzował. A że jestem osobą z mocno rozwiniętą wyobraźnią, to naprawdę niewiele było trzeba, by w mojej głowie zarysowała się fabuła nowej powieści.
Nie boję się też trudnych, mocnych tematów, zatem momentalnie całość złożyła się do kupy i w rekordowym tempie powstał „Dom”. Ta treść była we mnie, a ograniczała mnie jedynie prędkość, z jaką potrafię pisać na klawiaturze. Przy tej, jak i przy pozostałych powieściach nie robiłem żadnego researchu. Piszę o tym, co znam, o czym słyszałem, z czym się zetknąłem. Mam świetną pamięć, jestem dobrym obserwatorem – to mi wystarczy, by wieloletnie doświadczenia, oglądane reportaże, zasłyszane gdzieś historie przekuć w moją własną fikcyjną opowieść.
KK: I właśnie do niewielkiej Wschowy przenosi pan ze stolicy swoją główną bohaterkę, Martę Lipowicz. Dlaczego zdecydował się pan na to miejsce akcji? I szerzej, co jest takiego, pana zdaniem, w małych miasteczkach, że doskonale nadają się do wykorzystania w powieści kryminalnej?
P.K.: Choć z pochodzenia jestem wrocławianinem, to właśnie Wschowa skradła moje serce. Tu mieszkałem przez kilka lat i właśnie to niewielkie, piękne miasto mogę określić moim miejscem na Ziemi. We Wschowie czuję się jak w domu, niby znam te stare uliczki, ale też każdego dnia potrafiłem dostrzec coś nowego, wyjątkową architekturę, jakiś lokalny smaczek. Tu nikt nie jest anonimowy. Ludzie się znają, a przynajmniej kojarzą z widzenia – jak w średniej wielkości wrocławskim osiedlu.
Są lokalne indywidua, niesnaski, odwieczne kości niezgody, ale i miejscowe legendy, tajemnice - wszystko to tworzy niepowtarzalny mikroklimat, którego nie sposób szukać w wielkich aglomeracjach. To wszystko sprawiło, że uznałem, iż Wschowa będzie doskonałym miejscem akcji powieści, w której główna bohaterka przybywa z zewnątrz – musi sobie poradzić z lokalnymi układami, zależnościami, z na swój sposób hermetyczną społecznością.
KK: Komisarz Lipowicz ciężko przychodzi ta aklimatyzacja. Podlega mobbingowi i szykanom ze strony kolegów po fachu. Jest nawet zesłana za karę za swą dociekliwość do ścigania złodzieja dwudziestu jajek z pobliskiego gospodarstwa rolnego... Czy bazując na pana doświadczeniach i informacjach branżowych, przychyla się pan do tezy, że pozycja kobiet w polskiej policji wciąż jest drugorzędna?
P.K.: Na przestrzeni ostatnich lat wiele się w tym względzie zmieniło, ale nie powiedziałbym, że kobiety są traktowane na równi z mężczyznami. Wciąż słyszy się głosy, że kobieta w policji może być co najwyżej rzecznikiem prasowym albo zajmować się sprawami nieletnich. Obserwuję też różne grupy, fora policyjne – tam często mówi się o nieudolności kobiet przy interwencjach, głównie ze względu na ich słabsze warunki i możliwości fizyczne. Kobietom w mojej ocenie dużo trudniej zdobyć uznanie i szacunek w tak specyficznym środowisku, na pewno częściej są obiektem drwin, ale jestem przekonany, że wiele policjantek ma większe jaja, niż ich koledzy.
KK: Pisanie książek jest dla pana swego rodzaju odskocznią od pracy detektywa?
P.K.: Dziś pisanie jest moim jedynym zarobkowym zajęciem – od ponad roku nie przyjmuję już zleceń jako detektyw. Detektywistykę bardzo lubiłem, spełniałem się w niej, ale przyszedł taki czas, że niemal każde zlecenie wpisywało się w schemat, było dość przewidywalne, a same czynności w terenie, czyli zazwyczaj obserwacja, stawały się coraz bardziej nużące i po prostu fizycznie męczące. Długie godziny w samochodzie, które latem przypominały gotowanie się żaby w metalowej puszce albo noce przy dźwięku szczękających zębów przy kilkunastostopniowych mrozach zimą – tego było w pewnym momencie już dość. Zwłaszcza, że odnalazłem zajęcie, które daje mi ogromną radość, spełnienie, na którego efekty czeka stale rosnąca liczba ludzi – moich czytelników.
KK: Czy w tym kryminalnym aspekcie rzeczywistość nieraz prześciga fikcję literacką?
P.K.: Odnosząc się do tematyki, o której piszę – z przykrością muszę chyba stwierdzić, że jednak życie pisze najdziwniejsze i najbardziej okrutne scenariusze, których nawet najzdolniejszy i abstrakcyjny twórca nie byłby w stanie wymyślić albo przewidzieć.
KK: Czy w pracy detektywa trafiał pan na jakieś wyjątkowo dziwne, zabawne zlecenia, których się pan podjął?
P.K.: Na pewno nie mogę powiedzieć, że podjąłem się albo miałem styczność z zabawną sprawą. Do detektywa przychodzą po pomoc ludzie, którzy znaleźli się zazwyczaj w sytuacji trudnej, traumatycznej, są na życiowym zakręcie. Pewnie dla osoby postronnej niektóre sprawy mogłyby się wydawać śmieszne czy zabawne, ale nie dla mnie.
KK: Na przykład?
P.K.: Zgłasza się do mnie starsza pani, która twierdzi, że codziennie w nocy ktoś wkrada się do jej domu i przekłada w szufladzie albo podkrada jej bieliznę. Albo pan, który jest przekonany, że podsłuchują go obce służby wywiadowcze, bo przez mieszkanie przechodzą promienie lasera. To wcale nie są rzadkie sprawy, z jakimi ludzie przychodzą do detektywa. Komuś może się to wydać zabawne albo śmieszne, ale dla mnie jest to na swój sposób tragiczne, bo wiem, że prawdopodobnie mam wtedy do czynienia z osobą często samotną, może chorą psychicznie, autentycznie cierpiącą. Mnie to nie bawi. Kiedy jeszcze pracowałem jako detektyw, to nie przyjmowałem tego typu zleceń, ale jednocześnie zastanawiałem się, czy i jak mógłbym takim osobom realnie pomóc.
KK: A najtrudniejsze sprawy, z jakimi miał pan do czynienia?
P.K.: Zawsze lubiłem wyzwania, ale ostatecznie najtrudniejsze albo w praktyce niewykonalne okazywały się te, przy których albo wcześniej działał już inny detektyw i spalił robotę, albo te, w których klient nie potrafił sam zachować dyskrecji. Bywało, że przy sprawach małżeńskich żona mówiła do męża: „Wynajmę detektywa i udowodnię, że mnie zdradzasz” lub po prostu wysypywała się z naszych ustaleń w trakcie działania. Dlatego też z czasem przyjąłem zasadę, że dopóki ja działam, to klient informuje mnie na bieżąco o istotnych rzeczach, ale ja trzymam język za zębami i nie mówię, co udało mi się ustalić i udokumentować, dopóki nie zakończę zlecenia.
KK: Gdy ogląda pan telewizyjne programy, paradokumenty o pracy prywatnych detektywów, to co pan sobie myśli? Oddają realistycznie pana niedawną profesję, czy jednak są skrojone pod masowego widza?
P.K.: Jeszcze parę lat temu czasami rzuciłem okiem na jeden, czy drugi tego typu paradokument. Ale towarzyszyło temu raczej zażenowanie niż jakieś zaciekawienie czy przyjemność z oglądania. Nie spotkałem się chyba z produkcją, która oddawałaby realia tej profesji – i w sumie się temu nie dziwię, bo prawdopodobnie byłby to po prostu nudny program, a widzowie mogliby na niego zareagować, jak gangsterzy z filmu „Chłopaki nie płaczą” na „Śmierć w Wenecji”. Masowy widz lubi akcję, adrenalinę, konfrontacje. A w prawdziwej pracy detektywa takie akcje owszem są, ale to raczej rodzynki albo raczej wisienki w mdłym cieście.
KK: Co jest dla pana punktem wyjścia w pracy nad powieścią?
P.K.: Z tym bywa różnie. Do tej pory zazwyczaj punktem wyjścia był sam tytuł – wystarczyło, że taki wpadł mi do głowy, a ja szybko dostosowywałem do niego zarys fabuły. Trochę inaczej sprawa wygląda przy tworzeniu kontynuacji, bo tutaj spoiwem jest jednak główny bohater poprzedniej części, któremu przydzielam nową sprawę. W przypadku „Domu” natomiast bez wątpienia zainspirował mnie budynek dawnego Domu Dziecka. I Wschowa – sama w sobie, jako miejsce, które pokochałem.
KK: A co jest najważniejszym elementem kryminału z pana punktu widzenia?
P.K.: Dla mnie są to po prostu emocje, które wywołuję u czytelnika. Ktoś mógłby powiedzieć, że zagadka, typowanie sprawcy… Ale to nie u mnie, bo u mnie zazwyczaj sprawca jest znany od początku, a czytelnik nie szuka odpowiedzi na pytanie: „kto?”, tylko „jak?” i „dlaczego?”. Jak działał sprawca? Jak typował ofiary? Dlaczego dochodziło do zbrodni? I ostatecznie – jak toczyło się śledztwo, które doprowadziło do schwytania sprawcy? Ale jeśli oprócz wyzwalania emocji u czytelnika uda mi się go dodatkowo czymś zaskoczyć, to tym bardziej wiem, że spełniłem swe zadanie jako autor powieści.
KK: Powieściowi Nowaczykowie to para z piekła rodem. W pracy prywatnego detektywa wiele się pan naoglądał i pewnie o inspiracje nie było trudno? Co jako prywatny detektyw mógłby pan powiedzieć o kondycji instytucji małżeństwa?
P.K.: Myślę, że kondycja ta słabnie. Ale też nie twierdzę, że to dobrze albo źle. Z jednej strony wiele młodych osób dość lekkomyślnie zawiera związek małżeński, czego skutkiem są 23-latkowie po rozwodzie. Z drugiej strony coraz więcej jest osób po sześćdziesiątce, które po czterdziestu latach podejmują niełatwą decyzję o zakończeniu wyniszczającego związku i próbują zawalczyć o siebie. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia – głównie ze względu na opinię otoczenia. Inna sprawa, że dziś nam dużo łatwiej po prostu wymienić zepsute na nowe, niż starać się naprawić – dotyczy to również związków. Ale nie wszystko można i warto naprawiać.
KK: W kolejnych postaciach z pana książki: Kozickim i jego sąsiadce Anieli jak w soczewce skupiają się najgorsze z cech części naszego społeczeństwa. Ta dwójka jest przeciwna szczepieniom, nienawidzi mniejszości seksualnych, bierze w obronę pedofilów w sutannach, wierzy w spiskowe teorie. Najpierw głośno się z nich śmiałem, ale ten śmiech zamiera, gdy czytelnik uzmysłowi sobie, że w gruncie rzeczy tacy ludzie rzeczywiście istnieją i to licznie. Jako wnikliwy obserwator życia społeczno-politycznego w Polsce, jak pan sądzi, czy takie postawy będą przybierać na sile, czy jednak w ogólnym rozrachunku zwycięży głos rozsądku?
P.K.: Jest takie powiedzenie: „dziel i rządź”, które w mojej ocenie bardzo dobrze oddaje to, co dzieje się na scenie społeczno-politycznej. Dużo łatwiej manipulować, sterować podzielonym społeczeństwem. I uważam, że ta polaryzacja jest wywoływana sztucznie. Przedstawia się publicznie skrajne przypadki jako przedstawicieli całej dużej grupy społecznej właśnie po to, by zwykły Kowalski stwierdził, że cała ta grupa składa się z takich oszołomów. A tak wcale nie musi być. I prawdopodobnie wcale tak nie jest.
W mojej ocenie zdecydowana większość naszego społeczeństwa jest tak naprawdę umiarkowana, z pewnym ukierunkowaniem w jedną czy drugą stronę. Ale tych ludzi nie słychać. Pokazuje się skrajności, które są świetnym narzędziem do manipulacji, wzbudzają silne emocje, ale jednocześnie bardzo szkodzą szerokiej, umiarkowanej grupie społeczeństwa, którą rzekomo reprezentują.
KK: „Co się zdarzyło we Wschowie, zostaje we Wschowie”, „we Wschowie nikogo nie interesuje prawda”, „Wschowa to miasto, w którym króluje zmowa milczenia” – to tylko kilka wybranych cytatów z „Domu”. Pana powieść to oczywiście fikcja, ale czy może spotkał się już pan z głosami mieszkańców Wschowy będących po lekturze „Domu”?
P.K.: Wiem, że już abstrahując od gatunku i tematyki książki, czytelnicy bardzo lubią odnajdować w powieściach znajome miejsca. I o ile na przykład mieszkańcy Wrocławia mogą dużo częściej sięgnąć po nową powieść, której akcja rozgrywa się w ich mieście, tak już Wschowianie mają te możliwości mocno ograniczone. I chyba z tego powodu „Dom” wzbudził niemałe zainteresowanie z ich strony. Do tej pory nie spotkałem się jednak z żadną negatywną reakcją mieszkańców Wschowy. Zdecydowanie „Dom” został przez nich przyjęty z ogromną życzliwością.
KK: Premiera „Domu” dopiero co za nami, ale ja już muszę spytać w imieniu czytelników, jaką kolejną literacką niespodziankę pan dla nas szykuje? Może pan uchylić rąbka tajemnicy?
P.K.: Już niebawem wyczekiwana przez czytelników kontynuacja „Łowcy” – nieskromnie przyznam, że jestem z niej naprawdę dumny. A jesienią ukaże się „Decyzja” – moja chyba najmocniejsza dotąd powieść.
Rozmowę przeprowadził: Damian Matyszczak
Fotografia: Archiwum Autora