„Przyszło nam żyć w czasach, kiedy uwagę tak zwanej opinii publicznej dużo bardziej przyciągają czyjeś dramaty niż sukcesy. „Normalną” wyprawą wysokogórską nie zainteresuje się pies z kulawą nogą, za to, gdy dojdzie do jakiegoś spektakularnego wypadku, najlepiej jeszcze śmiertelnego, wtedy zaczyna się show na żywo.”
Kawiarenka Kryminalna: Czy przydarzyła się panu jakaś kryminalna historia w górach?
Krzysztof Koziołek: Jak to mówią: szewc bez butów chodzi (śmiech). Na moje szczęście jakoś do tej pory takie perturbacje mnie omijają, może też dlatego, że nie miałem okazji zdobywać gór wysokich. Co jednak nie znaczy, że nie byłem świadkiem różnych niebezpiecznych historii chociażby w polskich Tatrach. Mimo że w porównaniu do Alp, Karakorum czy Himalajów są „niskie”, to one też nie wybaczają błędów i głupoty. A zachowań bezmyślnych można w nich zauważyć coraz więcej.
KK: Jakich?
Krzysztof Koziołek: Kiedyś wchodziłem na Rysy, mijając młodą kobietę w klapkach i z torebeczką na ramieniu, w której co najwyżej mogła zmieścić szminkę i chusteczki higieniczne. Dopóki pogoda sprzyja, dopóty uchodzi to na sucho, ale przy załamaniu aury zaczynają się już kłopoty. Zresztą szlak na Rysy nie jest jedynym miejscem w Tatrach, gdzie można spotkać takich niedzielnych turystów, podobnie jest na Giewoncie lub Orlej Perci. Pewnie dlatego, że to najbardziej „medialne” szlaki, a dzisiaj światem rządzi to, co pojawia się na ekranie smartfona.
KK: Honorne szlaki przyciągają ryzykantów?
Krzysztof Koziołek: Nie bez powodu Orla Perć, jeden z najtrudniejszych, jeśli nie najtrudniejszy polski szlak w polskich Tatrach, ma takie wzięcie wśród turystów. Pół biedy, gdyby porywali się na nią doświadczeni i dobrze wyposażeni, gorzej, że można tam spotkać ludzi, którzy na Zawrat dotarli chyba prosto z Krupówek. A potem słyszymy o kolejnej akcji ratunkowej z użyciem „śmigła”, bo panu z puszką piwa w dłoni lub pani w adidasach zabrakło siły i umiejętności, aby stamtąd zejść.
W takich sytuacjach utwierdzam się w przekonaniu, że należałoby wprowadzić obowiązkowe ubezpieczenia pod groźbą opłacania kosztów akcji ratowniczej z własnej kieszeni. Może wtedy mniej osób traktowałoby śmigłowiec TOPR-u jak lotniczą taksówkę.
KK: Wątek kryminalny w „Białym pyle” osadza pan w bardzo oryginalnej, odległej górskiej scenerii. Dlaczego wybrał pan właśnie taką lokację?
Krzysztof Koziołek: Pisarz ma to szczęście, że akcję powieści może umieścić, gdzie mu się tylko podoba i wcale nie musi tam wcześniej być (śmiech). Do dzisiaj pamiętam swoje zdumienie, kiedy dowiedziałem się, że Karol May serię przygód Winnetou napisał, nawet nie postawiwszy stopy za Oceanem! W jego przypadku kluczem do sukcesu było między innymi przygotowanie teoretyczne, czyli jak to się dzisiaj ładnie mówi z angielskiego: research.
Wracając do sedna pytania: kiedy polska wyprawa narodowa walczyła z zimowym K2 w 2018 roku, co rusz będąc doświadczaną kolejnymi wypadkami i przeciwnościami losu, pomyślałem: a co by było, gdyby uczestnikom jeszcze bardziej utrudnić życie. I tak to się zaczęło (śmiech).
KK: Narodowe wyprawy w najwyższe góry świata, a zwłaszcza wypadki, do których na nich dochodzi, budzą żywe zainteresowanie naszych rodaków. Jak zapamiętał pan atmosferę dyskusji po wypadkach na Broad Peaku w 2013 roku, czy Nanga Parbat z 2018 roku i akcji ratunkowej Adama Bieleckiego i Denisa Urubki?
Krzysztof Koziołek: Zacznę od smutnej konstatacji: przyszło nam żyć w czasach, kiedy uwagę tak zwanej opinii publicznej dużo bardziej przyciągają czyjeś dramaty niż sukcesy. „Normalną” wyprawą nie zainteresuje się pies z kulawą nogą, za to, gdy dojdzie do jakiegoś spektakularnego wypadku, najlepiej jeszcze śmiertelnego, wtedy zaczyna się show na żywo. Cóż, można na to psioczyć, ale chyba trzeba się pogodzić…?
Co do tragedii na Broad Peaku czy na Nanga Parbat, to moje pierwsze myśli były takie, że jest jak zawsze: pojawiły się miliony specjalistów spod znaku „nie znam się, to się wypowiem”. A przecież, nawet jeśli ktoś był dokładnie na takiej samej wysokości, dokładnie o tej samej porze roku, dokładnie w tych samych warunkach pogodowych i wykrzesał z siebie siły, żeby pomóc potrzebującemu partnerowi, to jeszcze nie znaczy, że innemu himalaiście też się to uda.
To są sytuacje nieporównywalne, a już najbardziej boli mnie, kiedy do takiego osądzania biorą się ludzie siedzący w wygodnych fotelach i trzymający w dłoni kubek ciepłej kawy. Nigdy nie odważyłbym się oceniać kogoś, zanim sam nie znalazłbym się w podobnej sytuacji, a i wtedy należałoby to robić bardzo ostrożnie, bo, o czym mówiłem chwilę wcześniej: to są rzeczy nieporównywalne.
KK: Tak jak pan mówi: tragedie momentalnie wywołują wysyp samozwańczych ekspertów w zakresie etyki, słynnego braterstwa liny i odpowiedzialności za partnerów, a nawet i technicznych niuansów wspinaczki. Ustami bohaterów „Białego pyłu” rozprawia się pan z wieloma mitami, wyobrażeniami komentatorów względem imperatywu niesienia pomocy w górach wysokich.
Krzysztof Koziołek: Ależ ja nie rozprawiam się z żadnymi mitami (śmiech). Co najwyżej pokazuję te niuanse, których w tak zwanej literaturze górskiej się nie pokazuje albo tylko się o nich nadmienia. Jeśli jednak dobrze wczytać się w to, co jest zawarte między wierszami, można pokazać czytelnikowi kulisy zmagań z górami, tarcia w składach ekipy i tym podobne smaczki. Tutaj bardzo przydało mi się dziennikarskie doświadczenie: umiejętność znajdowania informacji czy to ze źródeł pisanych, czy też w rozmowach z ekspertami.
KK: Czy pana zdaniem można jednoznacznie wyznaczyć granicę, po przekroczeniu której ratowanie rannego wspinacza jest już bezsensowne?
Krzysztof Koziołek: Jeśli chodzi o granicę, o której pan mówi: Leszek Cichy pięknie kiedyś powiedział, że ratowanie przyjaciela w górach ma sens do momentu, gdy jest szansa na to, aby chociaż jedno z nich przeżyło, inaczej popełnia się zwykłe, głupie samobójstwo. Proszę wziąć do ręki pierwszą lepszą biografię, autobiografię lub wywiad-rzekę z utytułowanym himalaistą czy alpinistką. Szybko znajdzie pan fragment, w którym bohater, wspominając tragedię sprzed lat, zastanawia się, czy zrobił wówczas wszystko, co było w jego mocy, aby uratować partnera, który zginął na jego oczach…
KK: W trakcie lektury pana książki co rusz zerkałem na mapę topograficzną ścian K2, by śledzić aktualne położenie bohaterów. W jaki sposób pisał pan fragmenty dotyczące eksploracji ścian i samego ataku szczytowego? Korzystał pan z map internetowych? Rysował trasy przemierzane przez bohaterów?
Krzysztof Koziołek: Wszystko miałem rozrysowane niemal tak, jak kierownik wyprawy (śmiech). A już na śmiertelnie poważnie: do tego, aby odwzorować warunki górskie, potrzebowałem pomocy tych, którzy na K2 byli. W moim przypadku byli to Leszek Cichy, Krzysztof Wielicki, Janusz Majer i Adam Bielecki. Oczywiście pomocne były też źródła pisane oraz filmy pokazujące zmagania z Górą Gór.
KK: Bardzo obrazowo i wyczerpująco odtwarza pan dzień wspinacza.
Krzysztof Koziołek: To dzięki ekspertom i książkom, o których wspomniałem. Ci pierwsi musieli wykazać się nie lada cierpliwością, bo pytań miałem dziesiątki, jeśli nie setki (śmiech). Tu mogę pana zaskoczyć: teoretycznie takie technikalia mógłbym opisać, korzystając tylko ze źródeł pisanych. Szkopuł w tym, że wówczas prawie na pewno do tekstu wkradłoby się nieco błędów. Co prawda wyłapaliby je nieliczni, czyli ci, którzy byli w górach wysokich, ale podczas pisania powieści stoję zawsze na stanowisku, że jeśli nie muszę kłamać, to piszę prawdę, czyli staram się sprawdzać informacje i uzyskać pomoc specjalistów z danego tematu. Dla mnie jest to też sposób na to, aby przenieść czytelnika w miejscu oraz czasie i by mógł poczuć się częścią tego, co dzieje się na kartach książki.
KK: Po tegorocznym wejściu Nepalczyków na K2, ostatni niezdobyty zimą ośmiotysięcznik, pojawiło się wiele pomysłów, spekulacji względem perspektyw rozwoju himalaizmu zimowego. Czy 16. stycznia 2021 oznacza koniec lodowych wojowników i narodowej euforii związanej z kompletowaniem kolejnych wejść zimowych?
Krzysztof Koziołek: Wciąż można poprawić styl niektórych wejść, wyznaczyć nowe drogi, przenieść ciężar zdobywania szczytów, dróg i ścian z techniki oblężniczej na rzecz stylu alpejskiego, czyli na lekko. Życie nie znosi próżni, myślę, że ambitni himalaiści szybko odnajdą się w nowej rzeczywistości.
KK: Zapomnimy zatem o Czogori?
Krzysztof Koziołek: Boję się tego, że zimowe K2 na fali popularności stanie się areną komercyjnych wypraw. Wtedy trupy zaczną padać tam jak muchy, bo to jednak jest góra-morderca. Paradoksalnie, to sprawi, że chętnych będzie jeszcze więcej, gdyż, jak mówiłem wcześniej: dzisiaj światem rządzą obrazki ze smartfona, a nic tak nie przyciąga uwagi mediów i odbiorców treści, jak spektakularne tragedie.
KK: Komercjalizację K2 i szerzej pasma Karakorum na wzór Everestu wieszczą bohaterowie „Białego pyłu”. Zuzanna Niska myśli o założeniu firmy i wprowadzaniu zainteresowanych klientów na szczyt – wystarczy mieć pieniądze. Myśli pan, że to dobry kierunek rozwoju turystyki wysokogórskiej?
Krzysztof Koziołek: Zmartwię pana: nie liczy się to, co myślę ja czy pan, liczy się niewidzialna ręka rynku, a ona już na zboczach K2 pod lodem i śniegiem dostrzegła żyłę złota. Nie należy więc stawiać pytania, czy K2 stanie się areną podobną do Mount Everestu, tylko: kiedy. Wydaje mi się, że długo nie będziemy musieli czekać.
KK: Pana powieść odbieram również jako syntetyczny przegląd historii eksploracji najwyższych gór przez Polaków. Zwłaszcza za sprawą wspomnień kierownika wyprawy Pawła Bochenka można uchwycić zmiany w organizacji wypraw, jak i mentalnym podejściu jej uczestników. Czy pana zdaniem zmiany idące w kierunku komercjalizacji i mediatyzacji himalaizmu są korzystne dla tego sportu?
Krzysztof Koziołek: Zmieniają się czasy, zmieniają się ludzie, zmieniają się wyprawy. Niestety, coraz częściej przyłapuję się na myślach typu „za moich czasów”, co oznacza, że niechybnie się starzeję (śmiech).
A już na poważnie: komercjalizacja i mediatyzacja zabija ducha w każdym sporcie, nie tylko w himalaizmie. Podam pewien inny dobitny przykład: przestałem oglądać mecze Ligi Mistrzów UEFA, ponieważ moim zdaniem powinna nosić inną nazwę: Liga Mistrzów, Zdobywców Drugich, Trzecich i Kolejnych Miejsc z Najbogatszych Lig Europy i Kopciuszków z Pozostałych Biednych Lig. Taka dysproporcja mi się nie podoba, nie godzę się na nią, ale nie mogę z tym nic zrobić. Nie, przepraszam, mogę: mogę nie brać w takiej szopce udziału.
KK: Bohaterowie „Białego pyłu” działają zespołowo. Pisanie z kolei to zajęcie samotnicze, trzeba się samemu dyscyplinować. Czy przytrafiła się panu blokada pisarska? Jak motywuje się pan do pisania?
Krzysztof Koziołek: Blokada pisarska? Nie mam pojęcia, co to jest (śmiech). Nie miałem i nie mam problemów z weną, za to mam ogromne z czasem. Śmieję się, chociaż jest to śmiech przez łzy, że moja doba ma już dwadzieścia pięć godzin, bo średnio jedną dziennie muszę kraść, żeby wyrobić się ze wszystkimi obowiązkami rodzinnymi i zawodowymi. Bo dla mnie na pierwszym miejscu jest rodzina, dopiero potem pisanie. Żeby to pogodzić, muszę być tytanem pracy i to takim, że Aleksiej Stachanow czułby się zawstydzony (śmiech).
KK: Musi pan jednak czasem odpoczywać... Na przykład w górach. W powieści przewija się fraza z wiersza Ryszarda Kosacza: „Jest ryzyko, jest zabawa. Albo piargi albo sława”. A jaki jest pana styl eksploracji gór: częściej chadza pan reglami czy po graniach?
Krzysztof Koziołek: Wspinam się zarówno po graniach, jak i chadzam po reglach. Żadna to ujma, widoki przepiękne, a ludzi często dużo mniej. Zresztą, aby nieco poobcować z naturą, wychodzę często na szlak o trzeciej w nocy czy czwartej nad ranem. Kilka dni temu, gdy byłem w Tatrach, na trasie od Witowa – Białego Potoku aż do Kopy Kondrackiej i dalej do Kasprowego Wierchu spotkałem zaledwie kilka osób, dopiero potem zaczęło się robić tłoczniej, a na Świnicy to już były korki na łańcuchach…
Z tym wierszem to mam osobistą satysfakcję, bo okazało się, że o ile wiele osób ze środowiska górskiego zna tę frazę doskonale i często jej używa, o tyle nie wszyscy wiedzą, kto jest autorem słów. Mogę więc powiedzieć, że moja powieść pełni też funkcję edukacyjną (śmiech).
KK: Czy tematyka górska pojawi się jeszcze w pana twórczości? Nad czym pan obecnie pracuje?
Krzysztof Koziołek: Właśnie podczas wspomnianego przemierzania tatrzańskich szlaków przyszedł mi pomysł na nowy kryminał, ale to jest dopiero taka ogólna idea, przyszłość pokaże, co się z tego urodzi. Jeśli zaś chodzi o to, czym zajmuję się obecnie, to szukam wydawcy dla powieści szpiegowskiej retro odsłaniającej kulisy jednego z najważniejszych wydarzeń w historii XX wieku.
Od razu uprzedzę kolejne pytanie: jeszcze nie mogę zdradzić, jakie to wydarzenie. Jak bowiem mawiał Alfred Hitchcock: najpierw jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie powinno rosnąć.
Rozmowę przeprowadził: Damian Matyszczak
Fotografie: Archiwum prywatne Krzysztofa Koziołka.