Już 27 września premiera książki „Smak trucizny. 11 najbardziej śmiertelnych trucizn i historie morderców, którzy ich użyli” Neila Bradbury'ego. Książka ukaże się nakładem Domu Wydawniczego REBIS, a my już dziś zapraszamy do lektury jej fragmentu.
Insulina
i kąpiel pani Barlow
W TRZYDZIEŚCI LAT OD CUDOWNEGO LEKU PO NARZĘDZIE ZBRODNI
Z czym kojarzy ci się słowo „trucizna”? Z wyciągami z trujących roślin, jadem żmii, a może z szalonymi naukowcami pracującymi nad jakąś niebezpieczną substancją w podziemnym bunkrze? Nie wszystkie trucizny mają tak oryginalny rodowód. A zdarza się, że to, co sprawia, że substancja jest toksyczna, umożliwia zarazem wykorzystanie jej w dobrym celu.
Pozorną sprzeczność, jaką jest to, że substancja chemiczna może być zarówno trucizną, jak i lekiem, po raz pierwszy dostrzeżono w czasach rewolucji medycyny w okresie renesansu. Philippus Aureolus Theophrastus Bombastus von Hohenheim (na szczęście lepiej znany po prostu jako Paracelsus), znakomity szesnastowieczny alchemik i medyk, przestrzegał, że jedynie „dawka czyni truciznę”. Chyba najlepszym tego przykładem jest nasza pierwsza trucizna: substancja, która w niewielkich dawkach ratuje życie, ale użyta w zbyt dużych – zabija.
Mowa oczywiście o insulinie, której brak bądź niezdolność organizmu do odpowiedniej reakcji na nią prowadzi do choroby diabetes mellitus, czyli do cukrzycy*. Zanim insulina stała się powszechnie dostępna, taka diagnoza była równoznaczna z wyrokiem śmierci. Nawet w najbardziej optymistycznych prognozach dawano choremu najwyżej kilka lat życia pełnego cierpienia. Cukrzyca zmieniała szczęśliwe i pełne energii dziecko w okrutnie głodne i wiecznie spragnione. W ciągu dziesięciu lat przed odkryciem insuliny amerykańscy lekarze Frederick Allen i Elliott Joslin zalecali chorym na cukrzycę rygorystyczny post w celu przedłużenia życia. Był to przygnębiający proces powolnej śmierci głodowej. Pacjenci stopniowo chudli, aż zostawała z nich sama skóra i kości**. Wiadomo było, że w moczu cukrzyków obecna jest glukoza, a głodzenie ich z całą pewnością temu zapobiegało. Tyle że takie podejście usuwało wyłącznie objawy. Brakowało dowodów naukowych na to, że post jest skutecznym sposobem leczenia – niestety nie istniała żadna rozsądna alternatywa.
Wszystko zmieniło się w 1921 roku, kiedy to kanadyjskim badaczom udało się odkryć i pozyskać insulinę z trzustki zwierzęcej. Pierwszym leczonym nią pacjentem był czternastoletni Leonard Thompson. Chłopiec ważył niecałe trzydzieści kilogramów i nieustannie zapadał w śpiączkę kwasiczą. Dzięki insulinie poziom cukru we krwi Leonarda znacznie spadł i zbliżył się do normalnego, chłopiec zaczął przybierać na wadze, a objawy choroby stopniowo ustąpiły. Zastrzyki z insuliny wprawdzie nie leczą cukrzycy, pozwalają jednak milionom chorujących na nią ludzi żyć niemal normalnie i cieszyć się w miarę dobrym zdrowiem. Jedną z najważniejszych umiejętności wpajanych wszystkim diabetykom jest rozpoznawanie oznak zbyt wysokiego lub zbyt niskiego poziomu insuliny.
Od odkrycia i wyizolowania insuliny do powszechnego stosowania jej u chorych na cukrzycę upłynęły zaledwie dwa lata, bo już w 1923 roku rozpoczęto jej produkcję*. Z drugiej strony, kalendarium posępnych i tragicznych wydarzeń pokazuje, że wystarczyło trzydzieści lat, aby substancję ratującą życie zmienić w narzędzie zbrodni.
KĄPIEL PANI BARLOW
W sobotę, czwartego maja 1957 roku, we wczesnych godzinach rannych oficer śledczy John Naylor został wezwany do domu bliźniaczego przy Thornbury Crescent w angielskiej miejscowości Bradford. Gdy wszedł do budynku, usłyszał tłumiony szloch i ujrzał pogrążonego w rozpaczy mężczyznę, ściskającego w dłoniach fotografię kobiety. Posterunkowy skierował Naylora do łazienki na piętrze. Tam detektyw ujrzał w wannie nagą kobietę ze zdjęcia. Była martwa. W domu panowała krępująca cisza. Zatroskani sąsiedzi otaczali szlochającego mężczyznę, przekonani o szczerości jego żalu – jednak Naylor nie był co do niej przekonany.
Wszystkim, którzy ją znali, Elizabeth Barlow – „Betty” – wydawała się spełnioną żoną wiernego i oddanego jej Kennetha. Według sąsiadów małżonkowie byli ze sobą szczęśliwi i nigdy się nie kłócili. Elizabeth, młodsza od Kennetha o dziewięć lat, była jego drugą żoną. Poślubiwszy go w 1956 roku, po śmierci pierwszej małżonki Barlowa, została jednocześnie macochą ich małego synka Iana. Kenneth i Elizabeth pracowali w kilku różnych szpitalach w Bradfordzie, w hrabstwie Yorkshire, ona jako pomoc pielęgniarska, natomiast Barlow jako dyplomowany pielęgniarz. Niewykluczone, że właśnie w pracy się poznali. Po ślubie Kenneth kontynuował pracę w Bradford Royal Infirmary, natomiast jego żona zrezygnowała z pielęgniarstwa i znalazła zatrudnienie jako prasowaczka w miejscowej pralni. Zajęcie było nieciekawe, a od kłębów pary wodnej, które nieustannie ją otaczały, ubranie stawało się wilgotne i niewygodne, ale zarabiała przyzwoicie i wspomagała finanse rodziny. W piątki pracowała tylko pół dnia i tak było również trzeciego maja 1957 roku. Zbliżało się południe. Zbierając rzeczy przed wyjściem, Elizabeth wspomniała koleżankom z pracy, że będzie miała trochę czasu tylko dla siebie i chce umyć włosy. Niewielką odległość z pralni do domu przy Thornbury Crescent pokonała pieszo. Po drodze wstąpiła do smażalni i kupiła lunch dla rodziny. O 12.30 gorąca ryba i frytki zostały odwinięte z przesiąkniętej octem gazety i wyłożone na talerze wraz z chlebem i masłem. Posiłek popito herbatą.
Po lunchu Elizabeth zajęła się praniem i innymi obowiązkami domowymi, a Kenneth poświęcił piątkowe popołudnie swojej dumie i radości – z garażu przylegającego do domu wyprowadził samochód i porządnie go umył. Około godziny 16 Elizabeth odwiedziła panią Skinner, najbliższą sąsiadkę, która później zeznała, że pani Barlow sprawiała wrażenie zadowolonej i „pełnej życia”. „Pokazała mi nawet komplet czarnej bielizny, którą [kupiła], i żartowałyśmy sobie z tego”, wspominała.
Wieczorem cała rodzina odpoczywała w salonie. Elizabeth przez jakiś czas leżała na sofie, ale stawała się coraz bardziej podenerwowana. W końcu oznajmiła, że pójdzie się na chwilę położyć. O 18.30, idąc do sypialni na piętrze, Elizabeth poprosiła Kennetha, żeby za godzinę ją obudził, ponieważ chciała obejrzeć razem z nim program w telewizji. Jak się okazało, już nigdy nie miała obejrzeć żadnego programu. Pięćdziesiąt minut później Kenneth wszedł na górę powiedzieć żonie, że zaraz się zacznie ich audycja, ale Elizabeth, przebrana w piżamę, leżała już pod kołdrą. Mężowi oznajmiła, że nie chce wstawać, bo jest jej „zbyt wygodnie”. Kenneth zszedł więc z powrotem do salonu i przez następne pół godziny oglądał telewizję, po czym postanowił zanieść żonie szklankę wody i sprawdzić, jak się czuje.
Elizabeth nadal leżała w łóżku i skarżyła się na zmęczenie. Według późniejszych zeznań Kennetha oznajmiła mu, że jest „za bardzo zmęczona, by powiedzieć pasierbowi dobranoc”. Sam nie chciał się kłaść tak wcześnie, poza tym wolał na trochę zostawić żonę samą, aby sobie odpoczęła, wrócił więc na dół i obejrzał do końca program w telewizji. Tuż przed 21.30 usłyszał wołanie Elizabeth. Ponownie wszedł na górę i zmartwił się, gdy zobaczył, że żona zwymiotowała na łóżko. Razem zmienili pościel i Kenneth zabrał pobrudzone rzeczy na dół, po czym włożył je do zlewu w kuchni. Elizabeth nie tylko skarżyła się na zmęczenie, ale narzekała również, że jest jej „za ciepło”, dlatego ułożyła się na świeżo powleczonej kołdrze.
Kenneth przebrał się w piżamę, położył do łóżka i zaczął czytać. O 22.00 Elizabeth wciąż nie czuła się lepiej. Pociła się obficie. Rozebrała się i powiedziała mężowi, że weźmie kąpiel, aby się ochłodzić. Nim Kenneth zapadł w sen, usłyszał jeszcze, jak żona napełnia wannę. Jakiś czas później coś go gwałtownie obudziło. Budzik na szafce nocnej pokazywał 23.20. Kenneth zdziwił się, że Elizabeth nie wróciła jeszcze do łóżka. Zaniepokojony zawołał do żony: „Wszystko w porządku? Jak długo zamierzasz tam siedzieć?”. Nie odpowiedziała. Obawiając się, że zasnęła w wannie pełnej wody – teraz już na pewno zupełnie zimnej – wstał i poszedł do łazienki. Tam, ku swojemu przerażeniu, ujrzał Elizabeth całkowicie zanurzoną i nieruchomą.
Przerażony, że żona się topi, szybko wyciągnął zatyczkę, żeby wypuścić wodę, i rozpaczliwie próbował wyciągnąć Elizabeth z wanny na twardą posadzkę w łazience, ale choć bardzo się starał, nie był w stanie jej dźwignąć. Na szczęście, jako doświadczony pielęgniarz, zdał sobie sprawę, że może zrobić żonie sztuczne oddychanie, nie ruszając jej z miejsca. Na próżno jednak próbował wtłoczyć powietrze w martwe płuca Elizabeth. Potrzebował pomocy.
Nie mieli telefonu, pobiegł więc do mieszkających po sąsiedzku Skinnerów, wciąż ubrany tylko w piżamę. Obudził ich i zdenerwowany ubłagał, by sprowadzili lekarza, a sam wrócił do domu i podjął kolejną próbę reanimowania żony. O dziwo, zamiast od razu zadzwonić po pogotowie, sąsiedzi postanowili najpierw na własne oczy sprawdzić, co się dzieje. Weszli do domu Barlowów i wspięli się po wąskich schodach do łazienki na piętrze. Tam, zaszokowani, ujrzeli nagie ciało Elizabeth w opróżnionej wannie, i Kennetha, który rozcierał jej ramiona. Upewniwszy się co do powagi sytuacji, Skinnerowie zadzwonili do lekarza rodzinnego, prosząc, aby przybył jak najszybciej. Gdy na niego czekali, pan Skinner zerkał na Kennetha, który siedział w fotelu z twarzą ukrytą w dłoniach i cicho szlochał. Doktor zjawił się bezzwłocznie, ale dla Elizabeth było już za późno i mógł jedynie stwierdzić zgon.
Śmierć zawsze jest traumą, zwłaszcza gdy umiera młoda żona i matka, ciesząca się dotychczas dobrym zdrowiem. Lekarzowi coś w tym wszystkim się nie podobało, ale nie potrafił określić co. Elizabeth z całą pewnością nie żyła i zaczynały się u niej pojawiać charakterystyczne oznaki stężenia pośmiertnego, ale instynkt mówił mu, że powinien porozmawiać z policją. Wkrótce potem na miejsce zdarzenia przybył detektyw Naylor.
Okazało się, że decyzja Elizabeth, by wieczorem wziąć kąpiel, ma kluczowe znaczenie dla sprawy. Gdyby kobieta została w łóżku, najprawdopodobniej by uznano, że jej śmierć – choć szczególnie tragiczna w wypadku tak młodej osoby – nastąpiła z przyczyn naturalnych. Początkowo wydawało się, że Elizabeth się utopiła, tyle że miała wyraźnie rozszerzone źrenice – o wiele bardziej niż ofiary utonięcia, z jakimi miał do czynienia przybyły na miejsce lekarz.
Co się do tego przyczyniło? Dlaczego Elizabeth było tak gorąco, że potrzebowała zimnej kąpieli dla ochłody? I skąd u młodej i pełnej energii kobiety tak wielkie zmęczenie? Otóż wyjaśnieniem śmierci Elizabeth okazało się coś, co miliony ludzi dodają codziennie do kawy i herbaty: cukier.
„DODAJ CUKRU ŁYŻECZKĘ”
Cukier dostępny w sklepach spożywczych jest tylko jedną z postaci węglowodanów, zwanych tak, ponieważ składają się z atomów węgla, wodoru oraz tlenu połączonych w określony sposób. Najmniejsze cząsteczki mają zaledwie po sześć atomów węgla i tlenu oraz dwanaście atomów wodoru. W zależności od ich rozmieszczenia są to: fruktoza (zwana cukrem owocowym), galaktoza (występująca na przykład w mleku oraz w owocach awokado) lub glukoza. Mówiąc o poziomie „cukru we krwi”, zwykle mamy na myśli glukozę, która rozprowadzana jest z krwią jako paliwo energetyczne organizmu. Białe kryształki, które dodajemy do kawy i herbaty jako „cukier”, są cukrem spożywczym, a właściwie sacharozą, której cząsteczka powstaje z połączenia fruktozy i glukozy. Z kolei cukier mlekowy, czyli laktoza, zbudowany jest z glukozy oraz galaktozy.
Setki, a nawet tysiące cząsteczek zbudowanych z węgla, tlenu i wodoru mogą się łączyć w długie łańcuchy, dając glikogen u zwierząt lub skrobię i błonnik u roślin*.
Jedną z niezwykłych cech ludzkiego organizmu jest to, że bez względu na rodzaj spożywanych węglowodanów – od frytek (w Ameryce nazywanych French fries, a w Wielkiej Brytanii chips), przez chleb i makaron, aż po cukry w napojach gazowanych i sokach owocowych – wszystkie rozkładane są w jelitach na trzy podstawowe elementy składowe, czyli glukozę, fruktozę i galaktozę, a następnie wchłaniane i transportowane do wątroby. Tam różne rodzaje cukru są metabolizowane do glukozy, która jest jedynym cukrem transportowanym we krwi.
Tak jak w wypadku wielu substancji obecnych w organizmie człowieka, poziom glukozy we krwi utrzymywany jest w dość ściśle określonym przedziale. Jeżeli zostanie on znacznie przekroczony, dochodzi do poważnych powikłań, a nawet do śmierci. Zbyt niski poziom glukozy we krwi (hipoglikemia) oznacza, że brakuje jej na zaspokojenie potrzeb energetycznych organizmu (szczególnie mózgu), natomiast zbyt wysoki (hiperglikemia) uszkadza delikatną błonę komórkową, zwłaszcza neuronów oraz komórek siatkówki oka, co prowadzi do uszkodzenia nerwów i bólu, a nawet do utraty wzroku. W przeciwieństwie do innych narządów mózg człowieka wykorzystuje glukozę jako podstawowe paliwo energetyczne. Ponieważ nie ma możliwości jej magazynowania, komórki nerwowe mózgu są całkowicie zależne od stałego i równomiernego dostarczania glukozy wraz z krwią, aby mogły funkcjonować prawidłowo. Kiedy poziom glukozy we krwi obniża się o połowę, czujemy mrowienie i cierpnięcie palców i warg, mózg działa wolniej, myśli się plączą i trudno jest się skupić. Zaczynamy nadmiernie się pocić i serce zaczyna bić szybciej, próbując dostarczyć glukozę, której we krwi jest zbyt mało. Mowa staje się niezrozumiała, a widzenie nieostre. Spadek poziomu glukozy do dwudziestu pięciu procent normalnego poziomu prowadzi do śpiączki, a nawet śmierci.
Zważywszy na poważne konsekwencje dużego lub zbyt gwałtownego spadku poziomu glukozy we krwi, nikogo chyba nie dziwi, że ludzki organizm ma sposób na precyzyjne kontrolowanie i regulowanie poziomu cukru we krwi, a umożliwia mu to hormon zwany insuliną.
INSULINA A POZIOM GLUKOZY WE KRWI
Co w śmierci pani Barlow budziło podejrzenia? Aby to zrozumieć, musimy się przyjrzeć roli, jaką insulina odgrywa w regulowaniu poziomu glukozy we krwi. Obok wątroby, tuż pod żołądkiem, znajduje się trzustka, narząd przypominający kształtem i wielkością banana. Pełni ona wiele ważnych funkcji w organizmie, między innymi wydziela do przewodu pokarmowego enzymy wspomagające proces trawienia. Wytwarza także insulinę, hormon, który umożliwia nam magazynowanie i wykorzystywanie glukozy. Kiedy posiłek zawierający węglowodany zostaje strawiony, poziom glukozy we krwi rośnie, co pobudza trzustkę do wydzielania insuliny do krwiobiegu. Następnie insulina jest transportowana do wątroby, tkanki tłuszczowej oraz mięśni.
Dzięki działaniu insuliny glukoza jest szybko wchłaniana z krwi do komórek tych narządów. Wskutek tego nawet po spożyciu posiłku składającego się z dużej ilości produktów węglowodanowych poziom glukozy we krwi podnosi się na bardzo krótko, po czym wraca do normalnych wartości. Tym sposobem insulina pełni w organizmie dwie istotne funkcje: po pierwsze, zapobiega wahaniom poziomu glukozy we krwi, a po drugie, sprawia, że wątroba, mięśnie oraz tkanka tłuszczowa przejmują nadmiar glukozy z krwiobiegu. Wątroba i mięśnie magazynują ją w postaci glikogenu, natomiast tkanka tłuszczowa – tłuszczu. Gdy poziom glukozy we krwi spada, zmniejsza się również poziom insuliny uwalnianej przez trzustkę. Ale co by się stało, gdyby poziom glukozy nie opadł, a trzustka nie przestała uwalniać insuliny do krwi? I gdyby sygnał do przejmowania glukozy przez wątrobę, mięśnie i tkankę tłuszczową w ogóle się nie wyłączał? Na szczęście niemal nigdy nie dzieje się to w sposób naturalny – poza bardzo rzadkimi przypadkami raka. A jeśli poziom insuliny zostaje sztucznie podwyższony, na przykład poprzez wstrzyknięcie dużych dawek insuliny do krwiobiegu? Właśnie na to pytanie na początku XX wieku próbował odpowiedzieć młody pracujący w Berlinie lekarz, licząc, że zdoła pomóc części swoich pacjentów.
WSTRZĄS INSULINOWY I WYJAŚNIENIE OBJAWÓW
ELIZABETH BARLOW
Niecałe dziesięć lat od rozpoczęcia produkcji insuliny na skalę komercyjną stała się ona nieoceniona w leczeniu chorych na cukrzycę. W 1928 roku urodzony w Austro-Węgrzech lekarz Manfred Joshua Sakel zajmował się pacjentem, który nie dość, że był diabetykiem, to cierpiał również na schizofrenię. Próbując zapanować nad cukrzycą, Sakel przypadkowo podał choremu zbyt dużą dawkę nowo odkrytej insuliny – i zdziwił się, gdy u pacjenta ustąpiły objawy schizofrenii. Sakel zaczął się zastanawiać, czy podobnie zareagują chorzy na schizofrenię, u których nie występowała cukrzyca.
Gdy pacjentom tym wstrzyknięto insulinę, spowodowała u nich gwałtowny spadek poziomu glukozy we krwi, pozbawiając mózg składnika niezbędnego do prawidłowego funkcjonowania. Chorzy zaczęli się obficie pocić i trzeba ich było z tego powodu wielokrotnie kąpać. Przy dalszym spadku poziomu glukozy stawali się coraz bardziej rozdrażnieni, aż w końcu dostawali drgawek, które ustępowały dopiero, gdy zapadali w śpiączkę – i na tym etapie u każdego z nich zaobserwowano nieruchome, mocno rozszerzone źrenice. Wszystkie te objawy wystąpiły u Elizabeth Barlow w ostatnich godzinach przed śmiercią, a jedną z charakterystycznych oznak tego, że zapadła ona w śpiączkę insulinową, były właśnie nieruchome, rozszerzone źrenice. Wprawdzie oznaki schizofrenii, w tym urojenia, halucynacje, wzburzenie oraz niestosowne reakcje chorych, ustępowały po wstrząsie insulinowym*, nie wiedziano jednak, czy to skutek działania samej insuliny, czy raczej wywołanej przez nią śpiączki**. Stosowanie wstrząsu insulinowego zdawało się dawać pożądane wyniki, jednak aby leczenie uznać za skuteczne, pacjenci musieli wyjść ze śpiączki insulinowej.
Doktor Sakel nie otrzymał wsparcia ze strony szpitala, w którym pracował, rozpoczął więc eksperymenty na zwierzętach we własnej kuchni. Nabrał przeświadczenia, że śpiączce spowodowanej zbyt niskim poziomem glukozy we krwi (czyli śpiączce hipoglikemicznej) można zaradzić, podając dożylnie glukozę. Te badania utwierdziły go w przekonaniu, że jest „na drodze do wielkiego odkrycia”.
Opuścił Berlin i wrócił do Austrii, gdzie jako wolontariusz podjął pracę w Wiedeńskiej Klinice Uniwersyteckiej [Das Wiener Allgemeine Krankenhaus, AKH] i mógł w praktyce testować metodę opartą na wywoływaniu śpiączki insulinowej (zwaną również leczeniem wstrząsami insulinowymi) na pacjentach z tamtejszego oddziału psychiatrycznego. Ponieważ wprowadzanie chorych w stan śpiączki insulinowej zagrażało ich życiu, konieczne było przeciwdziałanie skutkom insuliny poprzez podawanie pacjentom glukozy gumową rurką wprowadzoną przez usta do żołądka. Jeżeli glukozy nie podano wystarczająco szybko, insulinoterapia wiązała się z powikłaniami. Pozbawienie mózgu substancji odżywczych na zbyt długi czas prowadzi do uszkodzenia kory mózgowej, powodując spłycenie jej pofałdowanej powierzchni, podobnie jak u osób cierpiących na choroby neurodegeneracyjne. Na szczęście w większości przypadków pacjenci Sakela szybko odzyskiwali przytomność i zwykle stwierdzano u nich wyraźną poprawę.
Do roku 1935 Sakel opublikował kilkanaście artykułów na temat opracowanej przez siebie metody leczenia. Twierdził, że okazała się ona skuteczna u 88% pacjentów z zaburzeniami psychiatrycznymi. Wieści o jego sukcesach szybko się rozniosły i Sakel stał się ulubieńcem środowiska lekarzy psychiatrów. Był przekonany, że za swoje osiągnięcia otrzyma Nagrodę Nobla. Coraz więcej lekarzy stosowało jego metody. Insulinoterapię stopniowo wprowadzono w całej Europie oraz Stanach Zjednoczonych. Lekarze niefrasobliwie konkurowali między sobą, sprawdzając, ile razy w tygodniu mogą wywoływać u pacjentów śpiączkę insulinową, a niektórzy posuwali się jeszcze dalej, testując, jak długo można pozostawiać pacjentów w stanie śpiączki, zanim się ich wybudzi. Doświadczeni terapeuci chwalili się, że utrzymują chorych w stanie śpiączki insulinowej nawet przez piętnaście minut, zanim podają im glukozę dożylnie bądź w postaci roztworów wprowadzanych bezpośrednio do żołądka.
W miarę upowszechniania się insulinoterapii lekarze zaczęli zauważać rozbieżność reakcji różnych pacjentów na podawaną im insulinę, a nawet różnice występujące z dnia na dzień u tej samej osoby. Nie zważając na te obserwacje, wszyscy stosujący leczenie wstrząsami insulinowymi nadal deklarowali „ogromny entuzjazm” dla tej metody. Po wybuchu drugiej wojny światowej wielu praktykujących insulinoterapię lekarzy, uciekając przed nazizmem, przyczyniło się do dalszego jej rozpowszechnienia w państwach alianckich.
Tyle że wbrew entuzjazmowi środowiska lekarskiego dla stosowania insuliny w leczeniu zaburzeń psychiatrycznych był to domek z kart, który lada chwila miał runąć.
W 1953 roku dr Harold Bourne, doświadczony brytyjski psychiatra, opublikował artykuł zatytułowany „The Insulin Myth” [Mit insuliny], dowodząc, że nie ma solidnych podstaw naukowych dla zasadności leczenia wstrząsami insulinowymi. Twierdził on, że wstępne diagnozy psychiatryczne najprawdopodobniej były błędne i oparte na nierzetelnych oraz budzących wątpliwości badaniach.
Bourne utrzymywał również, że wyniki terapii wstrząsami insulinowymi nie są wiarygodne z uwagi na dobór określonego rodzaju pacjentów i pomijanie innych. Jeszcze bardziej niepokojące było to, że każdy szpital stosował wspomnianą terapię na swój sposób. Niektóre utrzymywały pacjentów w stanie śpiączki przez godzinę, a inne – o zgrozo – aż przez cztery. Bourne, przedstawiwszy swoje zastrzeżenia, zamiast usłyszeć „dziękujemy za wskazanie nam, co źle robimy”, spotkał się z falą pogardy ze strony środowiska lekarskiego. Najwybitniejsi psychiatrzy pisali listy do wydawnictw medycznych, krytykując Bourne’a. Jeden stwierdził wręcz: „W tym przypadku liczy się doświadczenie kliniczne, wbrew wszelkim [dowodom], że jest inaczej”. Musiało minąć jeszcze pięć lat, zanim opublikowano wyniki kontrolowanego badania nad metodą leczenia wstrząsami insulinowymi, które pokazało – ponad wszelką wątpliwość – że terapia ta jest fikcją*. Zważywszy na wiarygodność tego typu badania, trudno było krytykować jego wyniki, dlatego metodę leczenia wstrząsami insulinowymi zarzucono, a wszelkie wzmianki na jej temat skrzętnie zamiatano pod dywan.
Dziwnym trafem raport z badań, które stały się gwoździem do trumny metody leczenia insuliną zaburzeń psychiatrycznych, opublikowano w 1957 roku – zaledwie kilka tygodni przed tym, jak Kenneth Barlow użył insuliny, aby posłać do trumny swoją żonę.
PRZESZUKANIE DOMU
O godzinie 2.00 czwartego maja 1957 roku dr David Price, specjalista medycyny sądowej reprezentujący Home Office*, przybył do domu państwa Barlow, aby dokonać wstępnego badania zwłok Elizabeth. Od początku nabrał podejrzeń, ponieważ niezmiernie rzadko się zdarza, by zdrowa kobieta w średnim wieku utopiła się w wannie. Potem jego wątpliwości wzbudziła niewielka ilość wody (objętości szklanki) pozostałej we wgłębieniu między ręką Elizabeth a ścianką wanny. Dlaczego ta woda nie ściekła, skoro Kenneth podobno próbował wyciągnąć żonę? Ponieważ ta część relacji Barlowa była nieprzekonująca, zaczęto wątpić w całą jego wersję wydarzeń tamtej nocy. Policja przeszukała każde pomieszczenie w domu. W kuchennym zlewie znaleziono pościel ze śladami wymiocin oraz przesiąkniętą potem piżamę Elizabeth. Na półce nad drzwiami do spiżarni stało niewielkie porcelanowe naczynie. Wewnątrz znajdowały się dwie zużyte strzykawki oraz cztery igły do iniekcji podskórnych, zawinięte w chusteczkę; nigdzie jednak nie odkryto pustych fiolek po lekarstwach.
O godzinie 5.45 ciało pani Barlow przewieziono z domu do pobliskiej kostnicy, gdzie doktor Price przeprowadził sekcję zwłok. Obecność podbiegłej krwią piany w nosie, ustach i gardle oraz woda w płucach potwierdziły jego wstępne podejrzenia, że bezpośrednią przyczyną śmierci było utonięcie. Dlaczego jednak nie dostrzegał oznak, które by świadczyły, że próbowała się ratować? Nie odkrył żadnych innych nieprawidłowości, ustalił jedynie, że Elizabeth była w ósmym tygodniu ciąży. Pobrane próbki krwi oraz moczu wysłano do North-Eastern Forensic Science Laboratory, ale nie stwierdzono w nich obecności zazwyczaj stosowanych trucizn ani środków wywołujących poronienie. Doktor Price nabrał przekonania, że Elizabeth pozbawiono przytomności, nim została utopiona. Wiedza na temat świeżo zdyskredytowanej terapii wstrząsami insulinowymi oraz charakterystycznie rozszerzone źrenice ofiary mówiły mu, że Elizabeth wstrzyknięto insulinę, a gdy zapadła w śpiączkę, przytrzymano ją pod wodą. Pozostawało jedno zasadnicze pytanie: gdzie są ślady iniekcji?
Ósmego maja, cztery dni po śmierci Elizabeth – i zaledwie kilka godzin przed jej pogrzebem – podjęto decyzję o powtórzeniu autopsji. Świadomi, że muszą szukać śladów wkłuć, doktor Price i jego zespół obejrzeli z lupą każdy centymetr skóry ofiary. I nie zawiedli się: odkryli dwa punkty iniekcji na każdym z pośladków. Pobrano próbki z miejsc wkłuć oraz okolicznych tkanek, ale poza wciągnięciem ich do ewidencji i umieszczeniem w magazynie nie zrobiono nic więcej.
Podczas przesłuchania zapytano Barlowa o strzykawki znalezione podczas przeszukania jego domu oraz o ślady wkłuć na pośladkach Elizabeth. Przyznał, że rzeczywiście robił żonie zastrzyki, ale za jej zgodą, i nie insuliny, tylko ergometryny, leku stosowanego w położnictwie w celu zapobiegania zbyt obfitemu krwawieniu po porodzie poprzez powodowanie skurczów macicy. Wykorzystywano go także w celu wywołania poronienia, co samo w sobie było przestępstwem. Kenneth wyznał policji, że ani on, ani jego żona nie chcieli mieć kolejnego dziecka. Elizabeth powiedziała mu podobno, że wolałaby raczej włożyć głowę do piecyka gazowego, niż urodzić. Nie mając innego wyjścia, zgodził się, że spróbują wywołać poronienie ergometryną. Mówiąc to, nie miał pojęcia, że eksperci z zakresu kryminalistyki wcześniej brali pod uwagę taką możliwość i ją wykluczyli, ponieważ w organizmie Elizabeth nie stwierdzono obecności ergometryny, podobnie jak w obu znalezionych strzykawkach. Poza tym lek ten nie spowodowałby rozszerzenia źrenic, obfitego pocenia się ani wymiotów – objawów, które wystąpiły u Elizabeth. Policja nabrała przekonania, że Kenneth Barlow zamordował żonę, wstrzykując jej ogromną dawkę insuliny w celu wywołania śpiączki, z której kobieta nigdy nie miała się obudzić. Aby sprawa trafiła przed sąd potrzebne było jeszcze jedno: dowód na wysoki poziom insuliny w organizmie Elizabeth. Problem polegał na tym, że dotąd nikt nie próbował mierzyć zawartości insuliny w ludzkich tkankach. Czy Kenneth miał umknąć przed karą za morderstwo z powodu braku głównego dowodu jego winy? (…)
(Fragment książki „Smak trucizny. 11 najbardziej śmiertelnych trucizn i historie morderców, którzy ich użyli”, Neil Bradbury, Dom Wydawniczy REBIS).