„Babilon. Kryminalna historia Kościoła” to książka Artura Nowaka i Stanisława Obirka, która ukaże się już 28 września nakładem Wydawnictwa Agora. Zachęcamy do przeczytania jej fragmentu.
Teresa ciepło do końca swoich dni wspominała 3 lutego 1986 roku. Twierdziła nawet, że moment, kiedy Jan Paweł II odwiedził dzielnicę slumsów w Kalkucie, to najszczęśliwsza chwila w jej życiu. Pięknie to wyglądało: papież i ona przechadzający się pośród tłumu najbiedniejszych z biednych, odrzuconych i samotnych, dokonujących żywota na ulicy.
Podczas mszy beatyfikacyjnej Jan Paweł II porównał Teresę do „ikony Dobrego Samarytanina”. Sam był już słaby. W zasadzie jedyna formuła, którą wypowiedział podczas podniosłej uroczystości, odnosiła się do kluczowego momentu beatyfikacji:
„Dzięki naszemu apostolskiemu autorytetowi pozwalamy, aby czcigodna służebnica Boża Teresa z Kalkuty była odtąd nazywana błogosławioną”.
Jan Paweł II nie miał już sił, by odczytać przygotowaną zawczasu homilię. Wyręczył go kardynał z Bombaju Ivan Dias.
Ale z tą beatyfikacją, na długo jeszcze, zanim poznaliśmy ciemną stronę Teresy, było coś nie tak. Przecież zgodnie z kościelnym prawem błogosławioną może zostać osoba, za sprawą której miał miejsce cud. Przypomnijmy: wystarczył jeden.
Żywym dowodem wstawiennictwa Teresy w uzdrowieniu miała być Monica Besra, która twierdziła, że w 1998 roku, po modlitwie do matki Teresy, w niedający się wytłumaczyć sposób pozbyła się pokaźnego guza żołądka. Po miesiącach debat nad tym przypadkiem Rzym uznał, że to cud.
„Jestem naprawdę zdumiony” – powiedział Ranjan Mustafi, lekarz, który leczył Besrę. „To nic innego, tylko farsa”.
Mustafi nie miał, nie mógł mieć, najmniejszych wątpliwości, że to żaden cud. Chorej pomogły leki. Był szczerze zszokowany, że zespół watykańskich badaczy tego „nadprzyrodzonego zjawiska”, który udał się do Indii, nigdy się z nim nie skontaktował. Kościelni śledczy dowiedzieliby się od niego, że rzekomo uzdrowiona nie miała żadnego guza, tylko torbiel, którą zlikwidował zestaw leków przepisanych na receptę.
„Przyjmowała leki przez dziewięć miesięcy do roku” – informował lekarz.
Papież jednak na to nie zważał. Pomimo artykułu w „New York Timesie” demaskującego fasadę cudu torował drogę nowej świętej.
* * *
Głos w sprawie Teresy, cudu i jej świętości zabrał w końcu Christopher Hitchens. Jego osąd był ostry. Ten najbardziej znany krytyk matki Teresy nazwał ją fanatyczką, fundamentalistką i oszustką”, argumentując, że „tylko przybędzie biednych i chorych, jeśli jej przykład będzie naśladowany”.
Według Hitchensa Jan Paweł II, konsultując swoją decyzję natychmiastowego uczynienia Teresy błogosławioną z kardynałami, spotkał się z odmową. Nie zważał jednak na te głosy.
Wątpliwościom kardynałów trudno się dziwić. Czy wiedzieli o Teresie to, co my wiemy dzisiaj? Raczej nie, ale zapewne raziły ich jej nieprzemyślane wypowiedzi. Na przykład ta z wykładu noblowskiego (pokojowego Nobla dostała w 1979 roku), kiedy nazwała aborcję „największym niszczycielem pokoju”. Albo jej poparcie dla rozwodu księżnej Diany, choć przy okazji referendum w Irlandii w 1996 roku dotyczącego rozwodów domagała się, by ich absolutnie zabronić.
Hitchens wypominał jej, że ta hipokryzja godna jest rozpasanego średniowiecznego kościoła, który stał po stronie establishmentu, drogo sprzedając przywileje zepsutym możnowładcom, a jednocześnie wychowując biedotę do życia w strachu przed ogniem piekielnym. Wszystko, by zapewnić hierarchom posłuch. Filozof pytał też, co Teresa zrobiła z pieniędzmi, które otrzymała od możnych tego świata. Zwłaszcza od tych, których czyny nie świadczyły o etycznej czystości – chociażby przedstawicieli klanu Duvalierów w okrutny sposób rządzącego Haiti czy aferzysty Charlesa Keatinga z Lincoln Savings and Loan.
Kościół o tej hipokryzji musiał wiele wiedzieć. Ale dla kościoła matka Teresa była maskotką, której wizerunek doskonale się sprzedawał. Była jak gwiazda popu. Przez wiele lat poprawność nakazywała, by nie przyglądać się jej ciemnej stronie. Jej sława, jakby siłą rozpędu, uczyniła ją świętą właściwie jeszcze za życia. W nastawionym na konsumpcję społeczeństwie zachodnioeuropejskim i w USA uchodziła za awangardową, radykalną apostołkę miłości.
Co za nieporozumienie!
* * *
Kiedy zaczęła się ta błyskotliwa kariera? Podobno Teresa dała się poznać za sprawą BBC. Tak, tej „świątyni” niezależnego i obiektywnego dziennikarstwa.
Kiedy na przełomie 1967 i 1968 roku dziennikarz Malcolm Muggeridge, przebywający wówczas w Kalkucie, zabierał się do filmu o niej, Teresa była po prostu szerzej nie znaną zakonnicą. Jednak pewnego dnia Muggeridge chciał nakręcić scenę w pomieszczeniu, w którym umierali ubodzy z Kalkuty. Było tam ciemno, więc operator zaproponował, żeby kręcić na nowoczesnych, czułych taśmach Kodaka. Muggeridge twierdził jednak później, że to nie film Kodaka, ale „boskie światło”, którym emanowała matka Teresa, umożliwiło nakręcenie zdjęć.
Muggeridge dobrze wiedział, co stało za „cudem”, ale i tak włączył go do swojego filmu. Kariera Teresy odpaliła. Nagle organizację, której przewodziła, zasypała lawina czeków.
Ale to było wciąż preludium do wielkiej sławy. Oto hołubiona przez wszystkich zakonnica została zalana rozlicznymi nagrodami i splendorem. Już w 1971 roku papież Paweł VI przyznał Teresie Nagrodę Pokoju papieża Jana XXIII „za pracę na rzecz ubogich, obraz chrześcijańskiej miłości i wysiłki na rzecz pokoju”. W 1976 roku otrzymała nagrodę Pacem in Terris, w 1978 Nagrodę Balzana za propagowanie godności ludzkiej, pokoju i braterstwa, w 1975 Międzynarodową Nagrodę im. Alberta Schweitzera, w 1983 Order Zasługi Wspólnoty Narodów, a w 1996 honorowe obywatelstwo Stanów Zjednoczonych. Po drodze były Nagroda Templetona. Oraz Nobel.
* * *
Jan Paweł II był nią zachwycony. W 1980 roku zaprosił Teresę na synod o małżeństwie, aby jej celebrycki, powszechnie słuchany łos potępił aborcję i antykoncepcję. Mógł na nią zawsze liczyć.
Katha Pollitt w komentarzu opublikowanym w „Thoroughly Modern Di” z 1997 roku określiła Teresę jako kwiat hierarchicznych, feudalnych, zasadniczo męskich instytucji, który co prawda niewiele w tych instytucjach ma do powiedzenia, ale których autorytarną naturę doskonale zaciemnia i upiększa.
Hołubiona za pracę z ubogimi „matka” w rzeczywistości zapewniała im tylko pozór leczenia. I świat wiedział o tym od dawna. Ale jej sława, od niedawna również po śmierci, rozwijała się siłą rozpędu. Ani Teresa, ani wpatrzeni w nią wyznawcy, ani papież mieli sobie za nic wyrażane co jakiś czas wątpliwości dotyczące sensu jej misji, sposobu wydatkowania zgromadzonych pieniędzy, wreszcie rygoryzmu, który obowiązywał w jej wspólnocie.
Kiedy w 1994 roku Robin Fox, ówczesny redaktor brytyjskiego czasopisma medycznego „The Lancet”, odwiedził dom dla umierających ubogich w Kalkucie, z zażenowaniem dostrzegł brak elementarnej wiedzy medycznej u sprawujących opiekę nad chorymi wolontariuszy i zakonnic. Z brytyjską zjadliwością zauważył, że opieka medyczna ma tam charakter sporadyczny. Krytykował też „duchowe podejście” sióstr do radzenia sobie z bólem. Biednym i cierpiącym, poza wzniosłym wsparciem, brakowało bowiem rzeczy elementarnej – leków łagodzących cierpienie.
Tymczasem matka Teresa większość czasu spędzała, podróżując po świecie prywatnym samolotem, aby spotkać się z przywódcami politycznymi.
W 2005 roku dziennikarz śledczy Donal Macintyre spędził tydzień, pracując pod przykrywką w Domu Misjonarzy Miłosierdzia dla niepełnosprawnych dzieci w Kalkucie. W artykule w „New Statesman” opisał prawdę o tym, jak „pomagano” dzieciom.
„W sierocińcu niewielu wolontariuszy reagowało choćby mrugnięciem powiek na wiązanie niepełnosprawnych dzieci. Byli zbyt odurzeni mitem matki Teresy i pijani własną filantropią, by uznać, że takie traktowanie dzieci jest nieludzkie i poniżające”.
W 1994 roku w głośnym filmie dokumentalnym Hell’s Angel Hitchens i brytyjski dziennikarz z Pakistanu Tariq Ali urealnili obraz albańskiej zakonnicy. Dokument opierał się częściowo na narracji Aroupa Chatterjeego, brytyjskiego pisarza urodzonego w Indiach, który przez krótki czas pracował w jednym z domów Teresy. Chatterjee jest autorem ważnej książki o Teresie Mother Teresa: The Untold Story. Był zbulwersowany cukierkowym wizerunkiem Teresy na zachodzie Europy i w Stanach Zjednoczonych. Jako rodowity mieszkaniec Kalkuty poświęcił śledzeniu kłamstw zakonnicy i legend o niej ponad 25 lat. To, co odkrył, było porażające. Według niego Teresa miała świadomie przyjmować datki od handlarzy narkotyków i oszustów. Wstawiała się za nimi, pisząc listy do prokuratorów i sędziów w USA. Pewien amerykański prokurator w odpowiedzi na jej list napisał, by pieniądze, które przyjęła od oszusta – w prawdziwie chrześcijańskim duchu – zwróciła oszukanym.
Ale to nie wszystko. Chatterjee ujawnił, że karetki pogotowia ofiarowane Teresie przez biznesmena z Kalkuty były w rzeczywistości używane przez jej zakonnice jako taksówki. Nagrał też i zapisał swoje rozmowy telefoniczne z zakonnicami, z których wynikało, że odmówiły przyjęcia umierających nawet 200 metrów od ich ośrodka w Kalkucie.
Kiedy indziej warunki w jednym z prowadzonych przez zakonnice domów porównano w mediach do obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen w nazistowskich Niemczech.
* * *
Blisko ćwierć wieku po śmierci Teresy, w 2021 roku, Michelle Goldberg ukazała na łamach „New York Timesa” jeszcze inną perspektywę działalności Teresy. Przyrównała ona strukturę stworzonego przez nią zakonu do sekty. Jedna z byłych sióstr, Mary Johnson, wspominała o przemożnej kontroli zakonu nad jednostką. Mówiła, że siostry wychodziły na zewnątrz zawsze dwójkami: „Nigdy nie pozwolono nam po prostu wyjść i coś zrobić. Więc nie byłabym w stanie przejść więcej niż pięć czy sześć kroków, zanim ktoś nie podbiegłby do mnie i nie zapytał: dokąd idziesz?”.
W zakonie panowała swego rodzaju sterylność – jakikolwiek fizyczny kontakt lub przyjaźń były zakazane. Bliskich można było odwiedzać raz na dziesięć lat. Według Johnson matka Teresa polecała zakonnicom, by dotykały dzieci, którymi się opiekują, tylko w niezbędnym zakresie. Jednocześnie oczekiwano od sióstr, że będą się regularnie biczować.
Inna była zakonnica Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Miłości, Colette Livermore, nie otrzymała zgody na odwiedzenie w szpitalu umierającego brata. Pomimo zakazu chciała wrócić do domu, nie miała jednak pieniędzy na podróż. Czas w zakonie wspomina jako pranie mózgu.
Siostry, które zaczynały dzień o 4.30, miały zaledwie pół godziny na wypoczynek. Ich misja sprowadzała się do tego, by „zaspokoić pragnienie Jezusa Chrystusa na Krzyżu”.
To nie przypadek. Teresa była zafiksowana na ukrzyżowanym Chrystusie. Był on dla niej swoistym wzorem i katalizatorem świętości. Ten sposób myślenia obowiązywał też jej siostry: dlaczego modlisz się, siedząc na krześle, skoro możesz uklęknąć na twardej ziemi?
Wspomniana Mary Johnson dołączyła do sióstr w wieku zaledwie 19 lat, kiedy zobaczyła matkę Teresę na okładce magazynu „Time”. Po latach z niedowierzaniem wspominała swoją pierwszą sesję samobiczowania, kiedy wiązka sznurów pozostawiała rany na jej ciele. W łazience obok niej inna, bardziej doświadczona zakonnica robiła to samo. Skutki tej traumy pozostały na lata. Johnson wiele lat po odejściu z zakonu prosiła swojego męża, aby ją bił. Szukała w ten sposób sposobu na uwolnienie się od poczucia winy.
– Dla normalnego człowieka teza, że noszenie kolczastych łańcuchów i samobiczowanie pozwala uczestniczyć w dziele odkupienia, nie ma większego sensu – mówi Mary Johnson. Ale w systemie Teresy nie ulegało to żadnej wątpliwości. Kiedy Mary pierwszy raz wzięła do rąk sznur do biczowania, z jednej strony była przerażona, z drugiej zaś podekscytowana. Wyobrażała sobie, że podjęła wyzwanie pokonania egoizmu i stania się świętą.
* * *
Mary Loudon była ochotniczką, która chciała pomagać razem z siostrami od matki Teresy. Jednak to, co zobaczyła, mocno ją zmroziło. Opowiadała potem o dezynfekowanych w wodzie strzykawkach, zimnych kąpielach i osobliwym modelu opieki nad chorymi przez gloryfikowanie ich cierpienia zamiast łagodzenia go.
Susan Shields była zakonnicą w założonym przez Teresę zgromadzeniu przez dziewięć i pół roku. Posługiwała w Nowym Jorku, Rzymie i San Francisco. Z zakonu odeszła w maju 1989 roku. Jak wspomina, to właśnie wtedy odkryła na nowo prawdę, a w zasadzie plątaninę kłamstw, w których żyła. Teresa oczekiwała od sióstr bardzo wiele, uzasadniała to poświęcenie, odwołując się do instancji nadprzyrodzonej. Zakonnice miały być absolutnie posłuszne przełożonym, aby czynić „wolę Bożą”. Poza tym miały cierpieć, bo ich cierpienie raduje i uszczęśliwia Boga.
Swoją drogą Teresa nic nowego nie wymyśliła. Można wręcz powiedzieć, że propagowany przez nią model życia konsekrowanego dominował aż do połowy XX wieku (więcej o tym w kolejnym rozdziale). Krytyczna refleksja na temat tego opartego na fałszywie rozumianym oddaniu, posłuszeństwie i pokorze sposobu życia pojawiła się dopiero na Soborze Watykańskim II. Mówiąc bardziej precyzyjnie, dzięki powrotowi do źródeł zdano sobie sprawę, że była to co najwyżej karykatura chrześcijaństwa.
Jak się okazuje, to nowe myślenie nie do wszystkich dotarło.
* * *
Jako misjonarka miłości Shields rejestrowała darowizny i pisała listy z podziękowaniami. Pieniądze napływały w szaleńczym tempie. Listonosz dostarczał listy workami. Siostry regularnie wystawiały rachunki za czeki o wartości 50 tysięcy USD i więcej. Ale były też mniejsze kwoty. Shields wspomina wzruszające listy od ubogich, którzy poświęcali się, oddając tyle, ile mogli, żeby pomóc powodzianom w Bangladeszu czy biednym dzieciom w Indiach. Ale pieniądze zalegały na kontach, a fortunę z darowizn uznawano za znak aprobaty Bożej dla zgromadzenia Matki Teresy. Przełożeni tłumaczyli siostrom, że zakon Teresy otrzymuje więcej darów niż inne zgromadzenia zakonne, ponieważ Bogu podobała się matka, a misjonarki miłości są siostrami wiernymi prawdziwemu duchowi życia zakonnego. Czy to samo można powiedzieć o Legionistach Chrystusa, zakonie, którego założyciel Marcial Maciel Degollado – pedofil, gwałciciel własnych dzieci, bigamista i narkoman – zebrał dla kościoła setki milionów dolarów?
Środki te nie miały wpływu na życie biednych, którym zakonnice starały się pomóc. Same dysponowały jedynie trzema zmianami ubrań, które reperowały, póki materiał, z którego były uszyte, nie zgnił. Ubrania prały ręcznie. Kąpały się pod jednym wiadrem wody. Badania dentystyczne i lekarskie były postrzegane w zgromadzeniu Teresy jako zbędny luksus.
Zresztą założycielka miała obsesję na punkcie zachowania ducha ubóstwa. Na Haiti, aby go podtrzymać, siostry wielokrotnie używały igieł, którymi aplikowały zastrzyki. Póki się nie stępiły. Widząc na twarzach chorych ból spowodowany tępymi igłami, wolontariusze proponowali, że kupią nowe. Siostry odmówiły.
Shields wspomina, że od pewnego momentu zaczęła mieć co do misji Teresy wątpliwości:
„Przez lata musiałam pisać tysiące listów do donatorów, że cały ich dar zostanie wykorzystany, aby nieść miłosierne współczucie Boga najbiedniejszym z ubogich. Udało mi się trzymać w ryzach moje mające wątpliwości sumienie, ponieważ uczono nas, że Duch Święty prowadzi matkę. Zwątpienie w nią było znakiem, że brakowało nam zaufania, a co gorsza, czując je, stawaliśmy się winni grzechu pychy”.
Wszystko to jednak nie miało sensu. Organizację, którą stworzyła Teresa, zalały miliony dolarów. Gdzie się podziały te wszystkie czeki z wieloma zerami, walizki pełne pieniędzy oraz darowane nieruchomości? Teresa, zamiast usprawnić pomoc, szczyciła się, że prowadzi „najbardziej zdezorganizowaną organizację na świecie”. Zakonnicom nie było wolno korzystać z komputerów, maszyn do pisania, a nawet kserokopiarek. Buchalteria tego wielkiego przedsięwzięcia była prowadzona w szkolnych zeszytach zapisywanych ołówkami.
Jak wspomina była siostra Susan Shields, pieniądze nie tyle niewłaściwie wykorzystywano, co w ogóle ich nie wykorzystywano. „Kiedy w Etiopii nastał głód, przybyło wiele czeków z napisem: dla głodnych w Etiopii. Kiedy zapytałam siostrę, która zajmowała się księgowością, czy powinnam je zsumować i wysłać całość do Etiopii, odpowiedziała: »Nie, nie wysyłamy pieniędzy do Afryki«. Ale nadal robiłam pokwitowania dla darczyńców »dla Etiopii«”.
To nie wszystko. Misjonarki miały około 500 lokalizacji na całym świecie. Swoje nieruchomości nabywały jednak bez zaangażowania środków zgromadzonych na kontach. „Matka zawsze mówiła, że nie wydajemy na to”, wspomina Sunita Kumar, podobno najbliższa współpracownica Teresy, która była jedną z najbogatszych kobiet w Kalkucie. „Jeśli matka potrzebowała domu, szła prosto do właściciela, czy to do państwa, czy osoby prywatnej, i pracowała nad nim tak długo, aż w końcu dostawała go za darmo”.
Teresa uważała, że jej należy się wszystko. Kiedyś w Londynie „kupiła” dla swoich zakonnic jedzenie za blisko pół tysiąca funtów. Kiedy poproszono ją o pieniądze, wykrzyczała, że jej misja to „dzieło Boże”. Sprzeczka przy kasie zakorkowała sklep. Doszło do tego, że za zakupy zapłacił stojący w kolejce biznesmen.
(Fragment książki „Babilon. Kryminalna historia Kościoła” Artura Nowaka i Stanisława Obirka, Wydawnictwo Agora).