To już jedenasty tom cyklu o komisarzu Eriku Winterze, a z każdym tomem Åke Edwardson jest coraz lepszy. To poeta wśród kryminalistów! Snuje swoje göteborskie opowieści, zawłaszczając sobie czytelnika i manipulując jego tokiem rozumowania, jak mu się tylko rzewnie spodoba.
Erik Winter powraca do pracy po dwuletniej przerwie, jaką spędził, mieszkając w Hiszpanii. Marbella zresztą jawi się tutaj jako siedlisko wszystkich spragnionych słońca Szwedów. Jest ich tam, zdaje się, więcej niż miejscowej ludności. Mają swoje szkoły, sklepy, pola golfowe, własnego szwedzkiego dentystę. Winter, w przeciwieństwie do swojej rodziny, nie za dobrze odnajduje się w tych warunkach. Tęskni za Göteborgiem, za domem, ale przede wszystkim za śledztwem, za pogonią.
Wraca i od razu wpada w sam środek sprawy wielokrotnego morderstwa. W domu położonym na jednej z licznych, göteborskich wysp, zostaje zamordowana kobieta oraz jej córka i syn. Z niewyjaśnionych względów zabójca oszczędził najmłodsze z dzieci, pozostawionego w łóżeczku niemowlaka.
Winter zanurza się w tej ohydnej zbrodni, najczęściej kierując się w śledztwie, jak to on, niezawodzącą go intuicją. Jednocześnie przeżywa osobistą tragedię – jego matka choruje na raka płuc. Erik krąży więc pomiędzy Szwecją, a Marbellą, próbując być jak najlepszym synem i policjantem równocześnie.
Edwardson sprawnie myli tropy, podsuwa czytelnikowi fałszywe wskazówki, rzuca podejrzenia na jedną postać, by po chwili przesunąć je na innego bohatera, a potem znów powrócić do pierwotnych domysłów. Koniec końców rozwikłanie zagadki zaskakuje i nie mamy szansy powymądrzać się: „a nie mówiłem?!”
Erik Winter to postać, za której losami chce się podążać. Komisarz jest bogaty, jest też na pewien sposób snobem, ale poświęca się swojej pracy bezgranicznie, jest niezastąpionym ekspertem w tym, co robi i za to go cenimy. Bezczelny, czasem gburowaty, jednocześnie świetny szef dla swoich podwładnych. Winter coraz więcej pije – polewa sobie whisky, mierząc jej ilość grubością palców i sam przed sobą ukrywa, że przesadza. Namiętnie przez całą książkę słucha też muzyki Johna Coltrane'a, upijając się w jej rytmie i zagłuszając dręczące go szumy w uszach.
Już po raz wtóry pojawia się w powieściach Edwardsona postać drugoplanowa, kobieca, niezwykle ciekawa i rokująca, że się tak wyrażę, na przyszłe tomy – to niedawno przyjęta do wydziału kryminalnego Gerda Hoffner. Kreacja tej bohaterki dowodzi, że Edwarson równie dobrze potrafi się wczuć w żeńską skórę, spojrzeć na świat z damskiego punktu widzenia.
Choć akcja powieści toczy się wartko, autor potrafi zatrzymać się, przemycić w sensacyjnej fabule głębsze spostrzeżenia, zadać pytania, na które nie zawsze można znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Poza tym często stosuje dosyć długie dialogi, które poprzez ten zabieg oddają rozmowy bohaterów jeden do jednego – tak mogłyby brzmieć, gdyby zdarzyły się w rzeczywistości.
W końcu, jak to u Szwedów, w powieści Edwardsona mamy też wątek wielokulturowości kraju, który, mimo całej poprawności politycznej, nadal nie jest na nią w pełni przygotowany. Rasizm wśród „rdzennych” mieszkańców Göteborga kwietnie – choć trzeba przyznać, że ten motyw jest tu zakończony miłą puentą.
Dom na końcu świata to jednak przede wszystkim powieść o odrzuceniu, samotności i ich konsekwencjach. Gratka nie tylko dla fanów Edwardsona, nie tylko dla fanów gatunku.
Åke Edwardson
Dom na końcu świata
przeł. Inga Sawicka
Czarna Owca
Warszawa, 2014
429 s.