Robert Galbraith (w którym każdy fan kryminałów rozpozna ukrywającą się pod pseudonimem J.K. Rowling) kazał nam czekać na kolejny tom przygód Cormorana Strike'a niemal trzy lata. I wiecie co? Było warto! Czwarta część serii to porządna dawka dobrego kryminału z niezwykle interesującą parą detektywów. A ponad 650 stron porywającej historii to wciąż za mało.
W londyńskim biurze prywatnego detektywa Cormorana Strike'a przy Denmark Street zjawia się Billy. Młody mężczyzna sprawia wrażenie chorego psychicznie. Strike traktuje jednak jego zapewnienia o tym, że w dzieciństwie był świadkiem morderstwa, całkiem poważnie.
Wkrótce Strike i jego wspólniczka Robin Ellacott zostają wynajęci przez ministra kultury Jaspera Chiswella do znalezienia haków na Gerainta Winna. To mąż pani minister sportu, który szantażuje Chiswella. Klient nie chce jednak zdradzić detektywom, na czym ów szantaż polega. Ponadto Cormoran musi się przyjrzeć Jimmy'emu Knightowi, skrajnemu lewicowcowi, który także zagiął parol na ministra. A tak się składa, że Jimmy jest bratem Billy'ego, od którego wizyty w agencji Strike'a wszystko się zaczęło.
Akcja rozkręca się powoli. Wątki zaczynają łączyć się ze sobą, tworząc monumentalną powieść kryminalną, w której niemal do samego końca nie wiadomo, gdzie leży prawda. Autorka zręcznie żongluje sympatiami czytelników, każąc im co rusz podejrzewać inną postać. Intryga jest skomplikowana tak bardzo, jak chyba jeszcze nigdy u Galbraitha.
Równie ważny jak te kryminalne jest w całej serii wątek relacji Robin – Strike. Ellacott i Cormoran przyciągają się od czasu, gdy spotkali się po raz pierwszy w „Wołaniu kukułki”, zderzając się w drzwiach do agencji. Ich perypetie osobiste: nieudany związek Robin z wrednym Matthew, burzliwa więź Strike'a z Charlotte oraz licznymi kobietami na jedną noc, no i oczywiście rosnąca, skrzętnie ukrywana wzajemna sympatia bohaterów, pasjonują chyba jeszcze bardziej niż same zagadki.
Robin i Cormoran to po prostu świetnie skonstruowane postacie. Ich postępowanie jest wiarygodne pod względem psychologicznym, oni sami zmieniają się, także pod swoim wzajemnym wpływem: Robin staje się coraz bardziej świadoma siebie, a Strike jakby nieco łagodnieje. W tym tomie Ellacott cierpi też na zespół stresu pourazowego, co jest konsekwencją wydarzeń z poprzedniej części. Galbraith znakomicie przedstawia też, wykorzystując w tym celu postać pani detektyw, jak wciąż nierówna jest pozycja kobiet w zmaskulinizowanym świecie. Jak niezmiennie to kobieta jest obarczana winą w przypadku napaści seksualnej.
Między Robin i Cormoranem od razu wyczuwa się pełne porozumienie. I kibicuje im się z całego serca! Dialogi między nimi to jak śmigająca piłeczka pingpongowa: dowcipne, cięte, w punkt. Ten tandem jest niewątpliwie motorem napędowym kryminalnego cyklu. Galbraith podsuwa czytelnikowi wskazówki, których bohaterowie jeszcze nie zauważają, przez co tym bardziej zaciskamy kciuki, by wreszcie wszystko potoczyło się zgodnie z naszymi przewidywaniami.
Jeżeli ktoś oglądał serial BBC, jaki powstał na podstawie trzech pierwszych tomów, z pewnością czytając książkę, będzie miał przed oczami Toma Burke'a i Holliday Grainger – odtwórców głównych ról. Moim zdaniem aktorzy zostali dobrani idealnie, choć telewizyjny Strike jest z niewątpliwie przystojniejszy i szczuplejszy niż ten powieściowy. Podejrzewam więc, że także na użytek kreacji Burke'a w „Zabójczej bieli” Cormoran zrzucił nieco wagi.
Autorka czyni wnikliwe obserwacje społeczne i nie jest to wesoły obraz. Obrywa się po równi zadzierającej nosa, zdemoralizowanej i żyjącej w oderwaniu od rzeczywistości arystokracji, ale i bujającym w obłokach przedstawicielom lewej strony politycznej sceny. W powieści widać doskonale jak podzielonym klasowo narodem są Anglicy, i jak wielkie występuje między poszczególnymi grupami rozwarstwienie.
Lektura „Zabójczej bieli” to też wspaniały spacer ulicami Londynu. Galbraith zabiera nas w jego ciemne zaułki, ale też do eleganckich restauracji czy miejsc odwiedzanych głównie przez turystów. Ja czytałam książkę z mapą miasta w ręku, by na bieżąco sprawdzać, gdzie aktualnie znalazłam się wraz z Robin czy Cormoranem. Do tego w tle pobrzmiewa gorączka okołoolimpijska, gdyż metropolia właśnie przygotowuje się do przeprowadzenia letnich igrzysk.
Jest też dużo o koniach i ich hodowli (co stanowi czarną magię dla Cormorana). No i całkiem sporo detektywistycznej roboty z przebierankami, śledzeniem, fałszywymi tożsamościami.
Każdy rozdział jest poprzedzony mottem, na który składa się fragment „Rosmersholm”, dramatu Henrika Ibsena. Wycinki te są adekwatne do treści rozdziałów, ale i cała sztuka opowiadająca o relacji Rosmera i Rebecci wydaje się mieć wiele wspólnego z historią Robin i Strike'a.
W powieści znów pojawia się motyw ptaków (już przecież imiona bohaterów to nazwy gatunków ornitologicznych). Tym razem są jeszcze dwa łabędzie jako symbol miłości.
Pozostaje mi podsumować to wszystko jednym zdaniem: Lektura „Zabójczej bieli” to uczta. Nie wahajcie się wziąć w niej udział.
Robert Galbraith
„Zabójcza biel”
przeł. Anna Gralak
Wydawnictwo Dolnośląskie
Wrocław, 2018
653 s.
Recenzja "Wołania kukułki".
Recenzja "Jedwabnika".
Recenzja "Żniw zła".