Wraz z nastaniem wiosny podążyłam kryminalnym tropem do miasta, gdzie każdy wywijas, jak ma bejmy, zaraz leci podylać ze swoją melą, a żaden bamber nie znosi klonkrów ani gemeli na swoim fyrtlu. Tak, pojechałam do Poznania, by sprawdzić, czy w stolicy Wielkopolski pozostało coś jeszcze z dyskretnego uroku PRL-u, tak obrazowo opisanego w powieściach Ryszarda Ćwirleja.
Powstało już pięć powieści o milicjantach z Komendy Wojewódzkiej w Poznaniu. W książkach: Upiory spacerują nad Wartą, Trzynasty dzień tygodnia, Ręczna robota, Mocne uderzenie i najnowszej – Śmiertelnie poważnej sprawie, tak w zasadzie nie ma jednego głównego bohatera. Jest zespół pod dowództwem Alfreda Marcinkowskiego, w składzie: Teofil Olkiewicz – pijaczyna i łamaga, Mirek Brodziak – rozeznany w światku przestępczym, obrotny glina i najmłodszy, ale pełen zapału – Mariusz Blaszkowski.
Ta grupa nieustraszonych i popijających stanowczo zbyt dużo wódki stróżów prawa, przemierza ulice Poznania lat osiemdziesiątych w poszukiwaniu przestępców. Egzystują w epoce, gdy szczytem luksusu było jeżdżenie polonezem, posiadanie kolorowego telewizora i szynki konserwowej na świątecznym stole. Od tamtych czasów minęło spokojnie ze trzydzieści lat. Ciekawa byłam, jak ma się dzisiejszy Poznań do tego opisanego przez Ryszarda Ćwirleja.
Pierwsza niezgodność pojawiła się, gdy tylko wysiadłam z pociągu. Nie dotyczyła ona jednak samego miasta, a pogody. Jakim prawem pod koniec marca jest minus dziesięć stopni, a zwały śniegu zalegają na ulicach? Przyśpieszyłam kroku, by się rozgrzać i w poszukiwaniu hotelu, ruszyłam, jak mi się zdawało w dobrym kierunku. Zanurkowałam w czeluści rozkopanej przez remonty Kaponiery, którą Autor opisuje następująco:
Jeśliby zapytać jakiegoś starego poznaniaka, w jaki sposób dotrzeć do ronda Kopernika, zapytany mógłby mieć problemy z udzieleniem prawidłowej odpowiedzi, natomiast jak dojść do Kaponiery, wiedział każdy. Nie każdy jednak zdawał sobie sprawę, że Kaponiera i rondo Kopernika to jedno i to samo miejsce. Nazwa kaponiera pochodziła od dawnych pruskich magazynów amunicyjnych, które Niemcy zbudowali pod ziemią w rejonie Poznania dziś stanowiącym ścisłe centrum miasta. Część starych korytarzy wykorzystano w latach sześćdziesiątych i włączono je w system przejść podziemnych pod powstającym w centrum ogromnym rondem. Poświęcono je Kopernikowi, jednak nazwa, mimo całego szacunku poznaniaków dla astronoma, jakoś się nie przyjęła. Stara pruska kaponiera zdecydowanie wygrała z Kopernikiem. (Ręczna robota, s. 127)
Wyczołgałam się na powierzchnię z podziemi wyjściem, wybranym na chybił trafił, a mym oczom ukazał się neon tak dobrze znany z przygód Olkiewicza i spółki - świecące na czerwono Akumulatory.
Po drugiej stronie ronda, zaraz za kinem Bałtyk, stał potężny szary budynek domu studenckiego Jowita. Jego dach zwieńczał od dawna martwy już neon reklamujący akumulatory marki Centra, ewidentny przykład kompletnego absurdu, gdyż napis lansował coś, czego w żaden sposób nie można było dostać w handlu. (Ręczna robota, s. 248-249)
Teraz neon miał się całkiem dobrze i nie reklamował żadnych akumulatorów, tylko...klub studencki o tej nazwie. Ponieważ zapadła już ciemna noc, a przede mną był nazajutrz cały dzień roboty śledczej, zrezygnowałam ze wstąpienia do Akumulatorów na piwo grodzkie, z takim upodobaniem spożywane przez bohaterów Śmiertelnie poważnej sprawy.
Następnego dnia wyruszyłam z samego rana, wprost pod miejsce pracy Marcinkowskiego i jego zespołu – Komendę Wojewódzką Policji na ulicy Kochanowskiego. Spokojna okolica starych kamienic, domków jednorodzinnych i zadbanych ogródków jakoś dziwnie stapiała się z siedzibą niegdysiejszego Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych.
Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Poznaniu mieścił się przy ulicy Kochanowskiego. To ścisłe centrum miasta. Niedaleko stąd do dworców, kolejowego i autobusowego, a także, co dość istotne dla bezpieczeństwa kraju, do terenów, na których co roku odbywają się Międzynarodowe Targi Poznańskie.(Mocne uderzenie, s. 255)
Nie liczyłam na to, że policjanci wpuszczą mnie do środka, żebym mogła obejrzeć sobie pokoje, w których obradowali bohaterowie powieści Ćwirleja, więc kwestią domysłów pozostało, czy wystrój policyjnych wnętrz wciąż jest tak samo przaśny.
Pokój, w którym siedzieli trzej milicjanci, wyglądał podobnie jak wiele innych milicyjnych pokojów w komendach całego kraju. Podłoga wyłożona była zielonym wydeptanym linoleum, a ściany do połowy wysokości wymalowane szarą olejnicą. Po prawej i po lewej stronie drzwi stały dwa biurka. (Śmiertelnie poważna sprawa, s. 99 – 100)
Niestety w hotelu nafaszerowano mnie śniadaniem odpowiednim dla całej komendy milicji, a i pułk wojska jeszcze by się wyżywił, więc nie skusiłam się na przysmaki oferowane przez bar mleczny na rogu Dąbrowskiego i Mylnej. Ten przybytek gastronomiczny stoi tu już od kilkudziesięciu lat i nie zagroziły mu nawet McDonaldy czy inne pizzerie, wyrosłe wokoło w czasach wolnego rynku, które to lata powieściowi bohaterowie Ćwirleja mają jeszcze przed sobą (kolejna część ich przygód ma się dziać w 2012 roku!). To niedaleko od komendy, więc nic dziwnego, że Marcinkowski był tu stałym klientem.
W barze mlecznym na rogu Dąbrowskiego i Mylnej pachniało zasmażaną kwaśną kapustą i ciepłym kompotem z truskawek. O tej porze nie było tu jeszcze zbyt tłoczno. Zaledwie przy dwóch stolikach, ozdobionych białymi porcelanowymi wazonikami z niebieskimi sygnaturkami PSS-Społem, siedzieli klienci. Kwiatków w wazonach, oczywiście, nie było, ani nawet serwetek papierowych w specjalnych stołowych pojemnikach. Marcinkowski przychodził tu na śniadania i obiady, bo miał blisko z komendy, a poza tym było tanio. No i był jeszcze jeden powód: przyzwyczajenie. Ta knajpa istniała w tym miejscu, odkąd pamiętał, czyli od zawsze. Miał wrażenie, że w tym zwariowanym świecie, w którym wszystko zmienia się błyskawicznie, bar mleczny jest jedynym pewnym punktem, a jego jadłospis z kolorowymi literkami przypinanymi do plastikowej tablicy, wciąż ten sam od lat, jest gwarantem stabilizacji życiowej. (Upiory spacerują nad Wartą,s. 15)
Obeszłam się smakiem i skręciłam w lewo w ulicę Dąbrowskiego, po której z terkotem przejeżdżały zielone tramwaje, zwane w Poznaniu bimbami. Wkrótce po lewej stronie zobaczyłam fasadę Teatru Nowego, a naprzeciwko niej przystanek, na którym kilkadziesiąt lat wcześniej sterczał niejaki sierżant Pytel.
Kurwa, gdzie jest ta pierdolona bimba? - denerwował się sierżant Pytel. Stał na przystanku naprzeciw Teatru Nowego skuty kajdankami z więźniem Markowskim. Czekali już jakieś dziesięć minut, a po ósemce, która miała jechać z Ogrodów na plac Młodej Gwardii, nie było ani śladu. (Trzynasty dzień tygodnia, s. 94)
Przedłużeniem ulicy Dąbrowskiego jest most Teatralny ze zdobiącymi go stylowymi latarniami, a pod spodem przejeżdżającymi pociągami. Most został zniszczony w czasie II wojny światowej, a swój dawny wygląd, po renowacji, odzyskał w 1995 roku. Po nim dla odmiany każdego dnia przechadzał się Tunio, zbierający utarg od stojących pod pewexami cinkciarzy dla Grubego Rycha.
Codziennie szedł pieszo przez most Teatralny, przechodził Dąbrowskiego, mijał hotel Merkury, a później kino Bałtyk i docierał przed pewex, pod którym czekał już Marych Raszpla. (Mocne uderzenie,s. 116)
Przemaszerowałam przez most i gdybym miała sanki, mogłabym sobie przypomnieć dziecięce czasy, zjeżdżając z ośnieżonej Teatralki – skweru tuż przy Operze - jak inni amatorzy białego szaleństwa w marcu. W książkowym świecie Ćwirleja profesor Wilhelm Włodarek chadzał tam na spacery ze swym ciemnobrązowym jamnikiem, przyglądając się przy okazji monumentalnemu gmaszysku Opery.
Mijali Teatr Polski, szli dalej w kierunku Opery, a przed samym budynkiem, nad którym unosił się miedziany Pegaz, teraz mocno zazieleniony, bo przez lata niepolerowany, przechodzili na drugą stronę ulicy do parku. (Ręczna robota,s. 165)
Pierwszym przedstawieniem, jakie zostało wystawione w Operze Poznańskiej był Czarodziejski flet Mozarta, a wydarzenie to miało miejsce w roku 1910. Idąc dalej ulicą Fredry znalazłam się na ulicy 27 Grudnia, w rejonie działalności wspomnianego już Tunia.
Praca, w której Tunio tak dobrze zarabiał, polegała na siedzeniu w restauracji i czekaniu na klientów. Klientami byli pracujący dla Grubego Rycha szefowie kilku grup cinkciarzy. Każdy z nich przyjeżdżał do restauracji, w której urzędował Tunio. W zależności od dnia był to Smakosz na 27 Grudnia albo bar tuż obok Wuzetu na Fredry. (Mocne uderzenie,s. 116)
Tu też znajduje się sławetny Okrąglak – najbardziej znany w Poznaniu dom handlowy, zbudowany w latach 1948-1954 na miejscu dawnego Banku Cukrownictwa.
Natomiast po prawej stronie widać było modernistyczny, szklano-betonowy cylinder Okrąglaka, czyli domu towarowego uznawanego powszechnie przez poznaniaków i przyjezdnych za jeden z najlepiej zaopatrzonych sklepów w mieście. (Ręczna robota, s. 67)
Do skrzyżowania przy którym stoi Okrąglak oprócz ulic Fredry, 27 Grudnia i Mielżyńskiego dochodzi też Gwarna, za czasów Brodziaka zwana ulicą Lampego. To tu mieściła się milicyjna knajpa, gdzie w szatni rezydował zawsze czujny pan Karol.
Pan Ryszard załatwia również swoje interesy ze szkiełami na Lampego w Konsumach, czyli milicyjnej knajpie za żółtymi firankami – wyjaśnił Tunio tonem zdradzającym, że jego sposób wypowiedzi wznosi się już nieco ponad uliczny krawężnik. (Ręczna robota,s. 104)
Przytupując już z zimna dotarłam do placu Wolności, otoczonego przez same monumentalne budowle. Jedna z nich to sławetna Biblioteka Raczyńskich, która otwarta została w 1829 roku. W latach 80. miała nieco mniej zacne od siebie samej sąsiedztwo.
W barze As na placu Wolności o tej porze było dość pusto. Nie jest to miejsce szczególnie lubiane ze względu na towarzystwo, jakie tu się kręci. As to bar szybkiej obsługi wciśnięty między Komendę Miejską MO i Bibliotekę Raczyńskich. O ile pracownicy biblioteki nie zaglądają tu niemal wcale, o tyle milicjanci nader chętnie – w ich milicyjnym bufecie nie można dostać piwa, a tu owszem. (Ręczna robota,s. 348)
A nieopodal stąd znaleźć można areszt na ulicy Młyńskiej, do którego w Śmiertelnie poważnej sprawie za niewinność zamknięty został niejaki Florczak z Grodziska Wielkopolskiego. Jedynym jego przewinieniem było posiadanie malucha w kolorze yellow bahama, pospolicie zwanym sraczkowatym. Florczak, siedząc tak w celi, mógł sobie chociaż posłuchać więziennego radia.
Dzień dobry, minęła właśnie godzina siódma zero zero, zaczynamy poranną audycje dla osadzonych w areszcie śledczym przy ulicy Młyńskiej w Poznaniu. Dziś jest siedemnasty czerwiec tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt trzy i dokładnie piątek, do wypiski zostały jeszcze dwa dni, a imieniny obchodzą... - O, gada betoniara! - ucieszył się Klops. - Trzym ryj i słuchaj. - warknął Wrona, wpatrując się w zawieszony nad drzwiami celi kołchoźnik, z którego dobiegał głos spikera (…). (Śmiertelnie poważna sprawa,s. 108)
Ślizgając się na oblodzonych chodnikach dotarłam do serca miasta – Starego Rynku. Pod względem wielkości jest to trzeci rynek w Polsce! Jednak w Poznaniu niejeden rynek stoi – bo i Łazarski, i Jeżycki – więc w tym przypadku trzeba podkreślać, że ten główny to Stary. A na nim czekała na mnie niespodzianka – kiermasz, wbrew pozorom stwarzanym przez kapryśną aurę wcale nie bożonarodzeniowy, a wielkanocny. Wśród głębokich zasp i trzaskającego mrozu, w drewnianych budkach sprzedawcy spokojnie oferowali czekoladowe zające i wielkanocne babki. A w południe, jak to w południe, do dzieła przystąpiły koziołki na ratuszu.
Łukowate metalowe drzwi otworzyły się i na zewnątrz wyjechały dwa białe koziołki. Najpierw sunęły na boki, by zaraz potem ustawić się naprzeciwko siebie. A potem zaczęły się trykać. Ten codzienny spektakl, który na Starym Rynku zaczynał się zawsze w południe, obserwowało jak zwykle kilkadziesiąt osób. (Upiory spacerują nad Wartą,s. 160)
Tuż obok na Żydowskiej mieszkała ukochana Mirka Brodziaka, Marzena, w której równocześnie kochał się Gruby Rychu. Cała trójka przyjaźniła się od dzieciństwa, a Marzena nie mogła się zdecydować, którego z chłopaków woli.
Gruby Rychu został podejrzanym typem, Mirek podejrzliwym szkiełem, a ona, teraz kelnerka w restauracji „Turystycznej”, nadal kocha ich obu. Mieszka w trzypiętrowej kamienicy na Żydowskiej, w dwupokojowym mieszkaniu z mikroskopijną kuchnią. Okna wychodzą na ulicę Wielką, ale widać też stąd spory kawałek Starego Rynku. (Upiory spacerują nad Wartą, s. 90)
Gdy Marzena wywalała Mirasa z domu, bo znów przyszedł w stanie wskazującym, biednemu Brodziakowi nie pozostawało nic innego, jak udać się do pijalni piwa i wódki.
Rzut beretem od centrum miasta znajduje się dzielnica o nie najlepszej sławie – Chwaliszewo. Kto by pomyślał, że w 1444 roku było to odrębne miasto z jakąś setką mieszkańców?! Niewątpliwym królem Chwaliszewa był wychowany tu od małego Teoś Olkiewicz.
Olkiewicz nie był może wulkanem intelektu, ale jedno potrafił dobrze – kombinować. Uczył się tego już od dzieciństwa, wychowując się na Chwaliszewie wśród miejscowych wywijasów. Bo tam, żeby przeżyć, trzeba było umieć się zakręcić za swoimi sprawami. I to Teofil umiał doskonale. (Trzynasty dzień tygodnia,s. 208)
Nie wiem, czy niemoralne obyczaje na Chwaliszewie zmieniły się już na lepsze, jednak do myślenia skłania fakt, iż pierwszym napotkanym przeze mnie sklepem nie był żaden pospolity spożywczak, tylko sklep z... bronią.
Po przejściu do końca ulicą Chwaliszewo, doszłam do połyskujących w słońcu nurtów Warty, z których można wyłowić nie tylko ryby...
Jak dalej będą takie upały – myślał Zyga, schodząc ostrożnie ku rzece – to niedługo wody w Warcie zabraknie. Chyba z pół metra już opadła – zauważył, oceniając szerokość piaszczystej łachy, która wynurzała się z toni, wyraźnie zwiększonej od wczorajszego poranka. Stanął pewnie na szerokiej krawędzi betonowego brzegu i przymierzył się do pierwszego rzutu. (Upiory spacerują nad Wartą, s. 6-7)
Zygmunt Olczak wyłowił z rzeki ciało. Jednak brakowało mu... głowy.
Nad rzeką królują dwie wieże Ostrowa Tumskiego, w podziemiach którego podobno spoczywają pierwsi władcy Polski.
Na Ostrowie Tumskim potężną bryłę gotyckiej katedry z dwiema wieżami oświetlało poranne słońce. Ich barokowe, zaśniedziałe hełmy odbijały się w ciemnym nurcie leniwie przepływającej Warty. Pod posadzką świątyni spoczywają podobno dwaj pierwsi historyczni władcy Polski – Mieszko I i Bolesław Chrobry. To oni wybrali Poznań na swoją siedzibę i podnieśli gród do rangi miasta książęcego. (Upiory spacerują nad Wartą,s. 18)
O krok od rynku znajduje się jeden z deptaków Poznania – ulica Półwiejska. Tego dnia nawet zimowa aura nie odstraszyła tłumów poznaniaków od przechadzania się tym traktem, niegdyś zwanym imieniem Feliksa Dzierżyńskiego.
Zielony tramwaj nr 14 podjechał, głośno dzwoniąc, na przystanek na wprost ulicy Półwiejskiej. Oficjalnie to wcale nie była Półwiejska, tylko Dzierżyńskiego. Ulicę nazwano imieniem „Krwawego Feliksa” już w latach pięćdziesiątych, ale dla poznaniaków ten deptak prowadzący do Starego Rynku to w dalszym ciągu była Półwiejska. Żaden szanujący się mieszkaniec miasta nie umówiłby się z kolegą w piwiarni na Dzierżyńskiego. (Ręczna robota,s. 185)
Swego czasu także Olkiewicz przemierzał Półwiejską, jak to on, w poszukiwaniu piwiarni, której właściciel według Teosia powinien mieć wystawiony pomnik, gdyż wymyślił jak obejść odgórny zakaz picia przed godziną trzynastą, mieszając wódkę z oranżadą.
Inną ulicą Poznania, której nazwę komuniści przemianowali na własną modłę był Święty Marcin.
Ludzie z siatkami i torbami w rękach rozeszli się błyskawicznie w obie strony, a tramwaj, dzwoniąc przeciągle, ruszył, by skręcić w lewo w Armii Czerwonej, reprezentacyjną ulicę Poznania, która jeszcze krótko po wojnie nazywała się Święty Marcin. Do dziś wielu starszych mieszkańców miasta używało tylko tej nazwy, bo ta Czerwona Armia jakoś nie mogła przejść im przez gardło. (Ręczna robota, s. 67)
Bardziej radykalne zdanie na ten temat miał Teoś Olkiewicz.
Ciekawe, czy dożyję czasów – pomyślał Olkiewicz – kiedy ta kurewska Czerwona Armia znów stanie się Świętym Marcinem. Teofil nie przepadał za ruskimi, a za Armią Czerwoną w szczególności. (Upiory spacerują nad Wartą, s. 27)
Przedreptałam Świętym Marcinem aż do placu Mickiewicza. Te dwa Poznańskie Krzyże, czyli Pomnik Ofiar Czerwca 1956, upamiętniają zabitych podczas krwawej pacyfikacji pierwszego w PRL-u strajku generalnego.
Podpułkownik Eugeniusz Żyto (…) stanął na chwilę i spojrzał w lewo na plac Mickiewicza. Ilekroć tu przychodził, zawsze przypominał mu się ten czerwcowy dzień sprzed niemal trzydziestu lat, kiedy ulicę przed komitetem wypełniał tłum ludzi. Wraz z kilkudziesięcioma innymi milicjantami był wtedy w tym budynku. Mieli chronić towarzyszy z KW, ale sami byli posrani ze strachu. Było tam także kilkunastu ubeków i to chyba jeden z nich nie wytrzymał napięcia i zaczął strzelać do tłumu. (Upiory spacerują nad Wartą,s. 80)
Umęczona już tym zimowym spacerem, ostatkiem sił dotarłam na Łazarz – centrum lewego handlu w latach 80. Można tam było dostać towary niedostępne w zwykłym obiegu, a pochodzące zza granicy zgniłego podobno zachodu.
Rynek Łazarski to osobliwe miejsce. Gdyby ten otoczony z trzech stron secesyjnymi kamienicami plac, którego południowo-zachodnia część otwiera się szerokim wyjściem na ulicę Głogowską, znajdował się na przykład w Antwerpii czy nawet bliżej, w Kolonii, mógłby z powodzeniem stanowić centrum ekskluzywnej dzielnicy. Niestety...był to Poznań. (…) Centrum tej działalności zarobkowej stanowił właśnie Rynek Łazarski. To tu odbywały się co dzień targowiska wszystkiego, co tylko dało się sprzedać. Na Łazarzu można było znaleźć każdą rzecz. (Ręczna robota, s. 285-286)
Przeszłam się między straganami i niestety musiałam wracać już na pociąg. Dworzec poznański zmienił się nie do poznania! Nowoczesne, szklane, półokrągłe gmaszysko stoi przyklejone do starej budowli dworca i przypomina o zmianach, jakie zaszły przez te trzydzieści lat, dzielące nas od czasów Brodziaka, Marcinkowskiego i Olkiewicza.
Na bocznicy Dworca Głównego w Poznaniu stało kilkanaście brudnych i odrapanych wagonów osobowych. Z prawej strony tuż za nimi ciągnął się w nieskończoność betonowy płot Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Zza płotu wyłaniały się ponure, pełne liszajów i zacieków szaropopielate mury hal naprawczych, spoglądające na pociągi pustymi oczodołami okien bez szyb. (Ręczna robota,s. 31)
Do tej pory literacki Poznań kojarzył mi się raczej z Małgorzatą Musierowicz i jej niezapomnianą Jeżycjadą (zresztą i tym razem nie omieszkałam zajrzeć na Roosevelta 5). Teraz miasto zyskało bardziej kryminalny i jeszcze ciekawszy wymiar.
Ryszard Ćwirlej - (ur. 1964) dziennikarz i pisarz. Malarz i socjolog. Pracował w TVP Katowice i TVP Poznań. Członek zarządu do spraw programowych Radia Merkury. Napisał cykl powieści kryminalnych, których akcja toczy się w latach 80. w Poznaniu: Upiory spacerują nad Wartą, Trzynasty dzień tygodnia, Ręczna robota, Mocne uderzenie, Śmiertelnie poważna sprawa.
Alfred Marcinkowski – szef wydziału kryminalnego Wojewódzkiej Komendy Milicji w Poznaniu. Wielbiciel dobrej muzyki.
Teofil Olkiewicz – były ubek, podchorąży. Wielbiciel dobrej wódki i nieudacznik.
Mirosław Brodziak – były szuszfol, milicjant, znający światek przestępczy od podszewki.
Mariusz Blaszkowski - „młody”, ambitny, pochodzi z Piły, tak jak Ryszard Ćwirlej.