Wywalam w kosmos własne pomysły, bo fabuła domaga się innych rozwiązań. Kładę więc sobie kłody pod nogi, płaczę i zgrzytam zębami, ale z drugiej strony wiem, że tylko dzięki takiemu działaniu w ostatecznym rozrachunku mogę być zadowolony. Więc chyba właśnie ta wolność w pisaniu kręci mnie najbardziej.
Kawiarenka Kryminalna: Debiutujesz przebojowo powieścią "Najgorsze dopiero nadejdzie". Jednak to nie była prosta droga do sukcesu.
Robert Małecki: Oj, nie była. Pamiętam jak dziś, kiedy sześć lat temu czekałem na odpowiedzi z wydawnictw, którym wysłałem najlepszą na świecie powieść kryminalną, bardziej mroczną niż wszystkie kryminały szwedzkie razem wzięte. Byłem dziennikarzem, więc myślałem, że napisanie powieści to robota ciut dłuższa niż napisanie obszerniejszego tekstu do gazety. Właściwie całe życie myślałem, że nie ma nic łatwiejszego niż sklecenie jednego poprawnego zdania, a potem dostawienie do niego kolejnego. Myliłem się jak cholera. Kiedy więc żaden wydawca się nie odezwał, zrozumiałem, że czas się szkolić. Któregoś dnia zajrzałem na portalkryminalny.pl i znalazłem tam ogłoszenie o konkursie na opowiadanie kryminalne, w którym nagrodą był udział w warsztatach literackich podczas Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu. Wśród nauczycieli był Mariusz Czubaj. Udało mi się zakwalifikować i jechałem do Wrocławia z pewnością graniczącą z opętaniem, że trafię do jego grupy. Co wcale nie było takie pewne. Pamiętam, że spóźniłem się na uroczystą kolację, która dobiegała już końca i zadałem organizatorom fundamentalne pytanie: czy jestem u Czubaja? I padła odpowiedź twierdząca. To było dla mnie niesamowite. Jak kręgi w zbożu.
K.K.: Toruń jest równoprawnym bohaterem Twojej powieści. Zdeptałeś wszystkie ścieżki, którymi przeszedł Marek Bener, główny bohater „Najgorszego...”?
R.M.: Właściwie wydeptywałem je codziennie, bo z Toruniem jestem związany od niemal 40 lat. Ale jest w powieści kilka lokalizacji, miejsc widm, o których nie mam zielonego pojęcia, bo ostatecznie nie umiałem ich umiejscowić na mapie. Zapewne z czystego lenistwa. Przykładem mieszkanie Radosława Raka. Zostawiłem to niedopowiedzenie, bo uznałem, że topografia mnie znudzi i że jak się pewnych danych Czytelnikom „nie sprzeda”, to wcale nie zagrozi to integralności opowieści. I do dziś nie wiem, gdzie ten fotoreporter mieszkał, dlatego w opowiadaniu „Horyzont”, w którym Rak gra pierwsze skrzypce (opowiadanie można znaleźć w antologii „Rewers”), przeniosłem go na starówkę. Przynajmniej na chwilę.
K.K.: No właśnie, czy Twoim zdaniem proza musi odwzorowywać rzeczywistość,? Czy jednak pisarz może sobie pozwolić na fantazję i nie opisywać świata jeden do jednego?
R.M.: Oczywiście nie musi, bo w końcu to literatura rozrywkowa. Granicą jest tu wyłącznie prawdopodobieństwo. Jeśli pewne fakty, topografię, czy cokolwiek innego można lekko nagiąć dla potrzeb fabuły, to ja nie mam skrupułów i robię to. Bo przecież nie piszę reportażu, świat nie pęknie przez to na pół.
K.K.: Czy trudno Ci było oddzielić swojego bohatera od samego siebie? Dałeś mu jakieś swoje cechy?
R.M.: Marek Bener był ze mną już od mojej pierwszej powieści, tej mroczniejszej niż najgłębsza piwnica. Nosiłem go w sobie przez siedem lat, więc naturalnie ma mnóstwo moich cech, a ja mnóstwo jego. Ale tworząc tę postać, chciałem też zbudować ją na pewnej kontrze. Kiedy ja jestem szczęśliwym ojcem i mężem, to Bener przeżywa traumę z powodu zaginionej żony. Kiedy ja kopałem piłkę w sposób pozwalający jedynie grać w szkolnej drużynie, to Bener był pięściarzem z szansami na światową karierę. Poza tym, jest starszy ode mnie o rok, więc nie studiowaliśmy filozofii w jednej grupie, ale musieliśmy gdzieś mijać się na korytarzach toruńskiej „harmonijki”. Wreszcie, co najważniejsze, Bener jest ode mnie znacznie lepszym dziennikarzem, który świetnie czuje swój zawód. Nie wspomnę już o tym, że ma długie włosy, jest przystojny i szczupły. Nienawidzę faceta.
K.K.: Za to lubisz Harlana Cobena. Co jeszcze czytasz?
R.M.: Harlan Coben jest rzeczywiście moim wielkim guru. To od jego powieści pt. „Najczarniejszy strach” wszystko się zaczęło. Dzięki niemu pomyślałem - dość arogancko zresztą – że muszę napisać swój thriller. Uwielbiam jego sposób kreowania głównego protagonisty Myrona Bolitara, doskonały humor, precyzyjnie konstruowane intrygi i świetny język oraz brak waty, przestojów, dłużyzn i mielizn. Pure action! Ale gdybym czytał wyłącznie Cobena, to nie byłoby dobrze. Trzeba podpatrywać wielu mistrzów. Dla mnie kolejnym wielkim autorem jest Arnaldur Indriðason, a także Peter May, Bernard Minier, a z polskich zdecydowanie Mariusz Czubaj, Ryszard Ćwirlej i Wojtek Chmielarz, a także Zygmunt Miłoszewski. Generalnie staram się wciąż czytać dużo kryminałów. I wciąż jeszcze mam w tym gatunku sporo do nadrobienia.
K.K.: Co Cię najbardziej kręci w pisaniu?
R.M.: To bardzo trudne pytanie. Pierwsza odpowiedź jaka przychodzi mi do głowy to wolność, przynajmniej ta w konstruowaniu świata. Z hekatomby pomysłów wybieram jeden i tak długo go wącham i przyswajam, aż jestem w stanie o nim napisać. Poza tym, w trakcie pisania, mimo tego że przygotowuję sobie scenopis, który jest dla mnie drogowskazem, to cały czas robię sobie ucieczki, wywalam w kosmos własne pomysły, bo fabuła domaga się innych rozwiązań. Kładę więc sobie kłody pod nogi, płaczę i zgrzytam zębami, ale z drugiej strony wiem, że tylko dzięki takiemu działaniu w ostatecznym rozrachunku mogę być zadowolony. Więc chyba właśnie ta wolność w pisaniu kręci mnie najbardziej.
K.K.: Wspomniałeś, że tak jak Marek Bener byłeś dziennikarzem. Czym różni się pisanie dziennikarskie od pisania prozy?
R.M.: Pisanie do gazety jest pisaniem mocno sformatowanym pod względem stylu i konstrukcji. Rządzi tu tak zwana zasada odwróconej piramidy, czyli w dużym skrócie – to co najważniejsze dajemy na górę. W ten sposób łatwo można teksty redagować i dostosowywać ich długość do miejsca w gazecie. Poza tym, język dziennikarski ma być językiem „przezroczystym”. W pisaniu powieści, z przyczyn oczywistych, ta zasada sprawdzić się nie może. I tu co prawda także nie ma wolności absolutnej, bo konstrukcja – w takim gatunku jak kryminał - jest nadrzędna. Powieść pisze się więc zupełnie inaczej niż teksty do gazety.
K.K.: Co jest dla Ciebie najistotniejsze w kryminale? Zagadka, bohater, tło społeczne?
R.M.: Stawiam na bohatera. Coraz częściej się łapię na tym, że nie jest istotny finał powieści, mega twist, który odwróci całą sytuację ani niespecjalnie istotne jest dla mnie tło społeczne. Być może dlatego, że od początku bliżej mi do literatury anglosaskiej niż skandynawskiej, która inaczej rozkłada akcenty. Czytam kryminały dla przyjemności bycia w fabule z głównym bohaterem, poznania go, zrozumienia jego zachowań. Mam też nieodparte wrażenie, że jeśli komisarz Erlendur Sveinsson z powieści Indriðasona zatańczyłby w balecie, to ja natychmiast zarezerwowałbym miejsce w pierwszy rzędzie, żeby to zobaczyć. I byłbym tym baletem zachwycony.
K.K.: Co spotka Marka Benera w kolejnej powieści i jakie są Twoje szersze plany pisarskie?
R.M.: W drugim tomie Marek Bener zbliży się nieco do prawdy o Agacie, o tym co się z nią mogło stać. W tym celu będzie musiał się dokładnie rozejrzeć wokół siebie. Co do planów, to po drugim tomie chciałbym nieco odsapnąć, by ze świeżymi pomysłami zabrać się za tom trzeci. Ale nie zamierzam leżeć na kanapie. Marzy mi się napisanie czegoś, o czym obecnie mówić nie mogę, żeby nie zapeszyć. Ale jak mi się uda, to obiecuję się pochwalić!
K.K.: Czy na koniec mógłbyś udzielić jakiejś rady przyszłym adeptom sztuki pisarskiej?
R.M.: Strasznie tego nie lubię, bo wciąż odnoszę wrażenie, że w drodze na jakikolwiek szczyt zdążyłem ledwie co spakować plecak. A żeby udzielać rad przyszłym alpinistom, umiejętność pakowania plecaka, sama przyznasz, nie jest najważniejsza, a wręcz znajduje się pewnie najniżej w hierarchii. Byłoby więc lepiej zapytać o to mądrzejszych kolegów po piórze. Gdybyś jednak przycisnęła mnie do muru, to miałbym jedną radę. Do debiutu trzeba dojrzeć, niech nic Was nie goni. Piszcie w swoim tempie i tylko o sprawach, o których pisać chcecie. Nie dawajcie się skusić żadnym modom. Róbcie swoje.
Wywiad przeprowadziła Marta Matyszczak
Zdjęcia autorstwa Łukasza Piecyka
Robert Małecki - (ur. 1977 r.) politolog, filozof i dziennikarz, ale przede wszystkim miłośnik kryminałów i thrillerów oraz nowej zabawki – czytnika ebooków; szczęśliwy uczestnik warsztatów kreatywnego pisania realizowanych w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu, a także tych organizowanych przez Maszynę do Pisania; laureat ogólnopolskich konkursów na opowiadanie kryminalne (MFK Wrocław i Kryminalna Piła). Jeśli w jego głowie nie pulsuje bas Bena Otręby i nie rozbrzmiewają solówki Jurka Styczyńskiego, znaczy, że jest chory. Do tej pory nie był.