„Nie piszemy powieści społecznych, zaangażowanych, socjalnych, ale przecież żyjemy gdzieś-kiedyś-jakoś. Musimy mieć poglądy na to i owo. Świerzbią nas palce na widok tego czy innego dupka, który tłumaczy nam, dlaczego ważniejsze jest noszenie orzełka od pracy dla UE. Z tym się nie zgadzamy, z każdą niegodziwością, z każdą podłością, z każdą żądzą kasy dla siebie i swoich. Zdradzamy się z tym przed czytelnikami, mają wybór: podoba im się to czy nie”.
Kawiarenka Kryminalna: „Śmierć druga” to wasza czwarta powieść. W poprzednich tomach prym wiódł oryginalny duet śledczych – były policjant, prywatny detektyw Tomasz Winkler i jego babcia Roma. W najnowszej części cyklu następuje przegrupowanie – Roma działa nieoficjalnie wraz z Iwą, dziewczyną Tomka, ten zaś zwiera szeregi z dotąd raczej nielubianym podkomisarzem Maciejem Malickim. Jak czuliście się, pisząc dla odmiany o tej parze dwóch niepokornych śledczych?
Beata i Eugeniusz Dębscy: Czuliśmy się dobrze, oczywiście. Przecież sami wymyśliliśmy, że należy trochę zakłócić znany i zwyczajny już bieg strumienia narracji i fabuły. Chcieliśmy coś zmienić, nie psując dobrze działającej machiny. Coś dołożyć, poprzesuwać akcenty w jakichś nieznanych albo mało znanych kierunkach. Wyszło nam, że taka wolta nie zakłóci niczego, nie wywróci na nice, nie popsuje. Spróbujemy? Tak, spróbujemy. I spróbowaliśmy.
KK: I wyszło świetnie! Choć wasza seria jest osadzona głównie we Wrocławiu, to co jakiś czas pozwalacie sobie na skoki w bok. I w „Śmierci drugiej” przenosicie się na jakiś czas w Bory Tucholskie do Krosnalina. Tej miejscowości nie sposób jednak znaleźć na mapie. Zdecydowaliście się na kamuflaż topograficzny ze względu na wagę poruszanego w książce tematu?
B.E.D.: Nie, nie o wagę tematu chodziło, tylko o to, że jest to okolica przeżarta korupcją, zbrodnią, jakieś Las Vegas w powiększeniu i nasilonej degradacji. Nie można było wziąć istniejącego miasta i nazwać je piekłem z kilku, co najmniej, powodów. Przede wszystkim tworząc fikcyjną opowieść, nie reportaż, trudno jest skazać mieszkańców niewielkiego miasteczka na dyskomfort kojarzenia ich miejsca z „biegunem zła”. Tak, jak Wiżajny na Suwalszczyźnie z biegunem zimna. Ten kamuflaż był potrzebny, żeby powiedzieć, że są w Polsce takie miejscowości, gdzie zło ma się dobrze, ale niekoniecznie to jest Twoje miasteczko, czytelniku.
KK: Książkowy Krosnalin to taka mała mieścina, gdzie każdy zna każdego, lokalna mafia funkcjonuje tam bez przeszkód. Z kolei także w waszym powieściowym Wrocławiu – mieście z pozoru zupełnie odmiennym od Krosnalina – kryminaliści też mają się całkiem nieźle. Jak podchodziliście do tych dwóch tak różnych, a jednak na pewnym poziomie bardzo podobnych lokacji przy pisaniu powieści? Na ile działała tu wasza wyobraźnia, a ile mogliście zaczerpnąć z rzeczywistości?
E.D.: To jest wyłącznie wyobraźnia. Krosnalin to jedna wielka sitwa, dlatego mogło tam plenić się zło, a nawet Zło – nie miał kto z nim walczyć. Oczywiście, są miasta, w których Zło pleni się obficie, przynajmniej w powieściach. Czarne Chicago z powieści Chandlera, Nowy Jork, rzecz jasna, i tak dalej. Myśmy wystartowali z miejscowością istniejącą, ale potem, gdy rozlała się tam krwawa breja, uznaliśmy, że nie możemy miejscowości X tak pogrążać, bo niby za co?
B.D.: A Wrocław? Wzrost zachowań przestępczych dotyczy obecnie aktywności w wielkich aglomeracjach. Ja się nawet pokusiłam o zbadanie statystyk. W grupie miast powyżej 500 tys. mieszkańców najbardziej zagrożone przestępczością są w kolejności: Warszawa, Wrocław, Poznań, Kraków i Łódź. Zatem nie tylko wyobraźnia, ale okrutna rzeczywistość też.
KK: Tandem Malicki – Winkler na wyjeździe nieźle rozrabia. Sceny z ich udziałem są jak wyjęte z filmu sensacyjnego: strzelaniny, pościgi, rozróby. Mieliście dużą radochę, tworząc te fragmenty?
E.D.: Tak. Przynajmniej ja. Zawsze lubiłem kozackie numery, skoki-salta, fikołki z kopami, sam nie umiem, to przydzielam innym. No i tak, czytelnik też woli, jak detektyw raz na jakiś czas wytnie jakiegoś fiflaka, prawda? Musi być zręczny, to nie Poirot, do diaska!
B.D.: Ja mniej. Tak zwana „napieprzanka” to nie moja domena. Ja się lepiej czuję w warstwie obyczajowej powieści. I dlatego tak dobrze nam się razem pisze. Ja musiałabym się bardzo zmuszać do napisania ostrych scen akcji, a Gieniu by się zanudził w „obyczajówce”.
KK: Dlatego tandem Beata – Eugeniusz tak świetnie rozrabia na kartach powieści... A w niej często stosujecie oryginalną formę zapisu – relacjonujecie na bieżąco to, co się dzieje w głowie bohaterów. Czy wy w trakcie pisania wchodzicie w głowy swoich postaci i znacie je już na tyle, że dokładnie wiecie, co sobie pomyślą, jak się zachowają w danej sytuacji?
B.E.D.: Oczywiście, że tak. To są nasze dzieci, przecież. Wymyśliliśmy je, obdarzyliśmy jakimiś tam cechami, odwagą, podłością, sprytem, inteligencją, przewrotnością. Możemy co do sekundy i milimetra przepowiedzieć, co zrobią, dlaczego i po co. Czytelnikowi sprzedajemy po miareczce, troszkę odwagi, troszkę niepewności, i tak dalej…
KK: W „Śmierci drugiej” uważny czytelnik dostrzeże sporo odniesień do naszej szarej i skrzeczącej rzeczywistości. Powieść kryminalna jest dla was takim forum, na którym możecie wyrazić swoje zdanie na gnębiące nie tylko Was problemy społeczno-polityczne?
B.E.D.: Nie piszemy powieści społecznych, zaangażowanych, socjalnych, ale przecież żyjemy gdzieś-kiedyś-jakoś. Musimy mieć poglądy na to i owo. Świerzbią nas palce na widok tego czy innego dupka, który tłumaczy nam, dlaczego ważniejsze jest noszenie orzełka od pracy dla UE. Z tym się nie zgadzamy, z każdą niegodziwością, z każdą podłością, z każdą żądzą kasy dla siebie i swoich. Zdradzamy się z tym przed czytelnikami, mają wybór: podoba im się to czy nie. No i idziemy razem albo się rozstajemy. W mediach społecznościowych nie kryjemy naszego światopoglądu. Czytelnik doskonale wie, z kim ma do czynienia. A poza tym, na Boga!, czy autor kryminału musi pouczać? Hm… A dlaczego nie?
KK: Problem i zagadka opisywana przez was w „Śmierci drugiej” kręci się wokół ośrodka zwanego Tuliborem. Nie zdradzając za wiele, czy moglibyście powiedzieć, jakie emocje towarzyszyły wam przy opisywaniu tego bulwersującego tematu?
B.E.D.: Emocje, jakie trzepocą każdym normalnym człowiekiem, niezindoktrynowanym przez źle albo bardzo źle pojętą Wiarę, przez fatalnie prezentującym się Klerem. Piszemy z dużej litery nie z powodu szacunku, tylko dla dokładnego przypisania wiary do Wiary, kleru do Kleru. A resztę dośpiewajcie sobie, czytając „Śmierć drugą”.
KK: Dbacie o warstwę językową powieści. Nie dość, że wasze książki są napisane niepowtarzalnym i niepodrabialnym stylem, to jeszcze zamieszczacie w nich wiele z policyjnego żargonu. Jak wyglądał Wasz research w tym względzie?
B.D.: Sami jesteśmy czytelnikami i wiemy, jak ważna jest wiarygodność opisywanych scen i sytuacji. Bez znajomości żargonu konkretnych środowisk, czy to policyjnych, a nawet bardziej przestępczych, można narazić się na śmieszność. Ponoć gwara więzienna jest jedną z najbogatszych, pośród uczniowskiej, policyjnej czy korporacyjnej. Reaserchem w tej dziedzinie zajmuję się ja. Jest wiele opracowań naukowych, słowników, poradników i prac dyplomowych na ten temat. Dla mnie to jest bardzo ciekawe, często zabawne. Dlatego chętnie zapuszczam się w te rejony. Bywa, że siedzę na tarasie z tabletem i czytam sobie „Forum penitencjarne” (śmiech).
KK: Wasze powieści charakteryzują się – mimo że to poważne kryminały traktujące o mrocznych tematach – cudownym poczuciem humoru. Czy przekomarzanki słowne bohaterów są w jakimś stopniu odzwierciedleniem tych między wami?
B.D.: Hm… Szczerze mówiąc, to mało kiedy na pytanie: „A gdzie jest smycz?” pada odpowiedź: „Na szafce w przedpokoju!”, spodziewam się i spotykam się z odpowiedzią: „Dwaj Eskimosi wlekli do śmietnika!”.
E.D.: Może to głupie, ale uważamy, że poczucie humoru, nawet marne, jest, jednak, oznaką inteligencji. Między innymi dlatego wypisaliśmy się z telewizji piętnaście lat temu. Programy kabaretowe („kabaretowe” – ha!) nie wystarczą, żeby przekonać, że są tworzone przez inteligentnych dla sobie podobnych. Zresztą, na kabarecie Mumio nasze serca zabiły w identycznym rytmie i tłuką tak do dziś, niedawno odnowiliśmy ten program, nadal nas bawi. Nie myślałem o tym wcześniej, ale sądzę, że jeśli zobaczę ten program i nie zacznę śpiewać „Jak to, jak to się stało, że mi wypiłaś moje kakało-o-o?”, to będzie znaczyło, że coś ze mną nie halo. Czas się żegnać?
KK: W żadnym razie! A jak jest z tymi czworonogami? W domu Tomasza Winklera są już dwa psy: Kropka i Zgaga, i stanowią one sympatyczne dopełnienie rysu charakterologicznego postaci. Wy sami niedawno adoptowaliście Dobrą. W czym zwierzaki prześcigają ludzi?
B.E.D.: W parku (śmiech).
A serio, długo można o tym rozprawiać, ale trudno nie otrzeć się o banał. Wierne, ufne, kochające. Najładniej mówi o nich Ewa Zgrabczyńska – dyrektorka Ogrodu Zoologicznego w Poznaniu, która poświęca cały swój czas i energię na ratowanie zwierząt. Oprócz Dobrej żyją z nami dwa koty, które też nas nieustannie inspirują.
KK: Pod koniec książki podajecie (w ciekawej formie) wasz przepis na ragoűt á brun indonezyjskie. Jak to u was jest z tym gotowaniem? Nie zjecie dobrego posiłku, to nie ma mowy o pracy twórczej?
E.D.: Fakt, wszyscy w naszym domu lubią dobre jedzenie. Beatka jest arcykucharą, a i ja nie czuję się obco w kuchni. Owo ragout jest autentyczne, wzięte od Indonezyjczyka. Moim zdaniem proste i wspa-nia-łe. Ale już spotkaliśmy się z opinią, że nie tak prosto, ktoś zrobił i coś nie wyszło. Zdarza się. Ale przejrzałem je raz jeszcze i wyszło mi, że jeśli się trzyma tego przepisu, to musi wyjść. Dużo przypraw aromatyzujących! I zawsze w dwóch wersjach – mięsnej i wegańskiej.
KK: Zdaję sobie sprawę z tego, że dopiero co miejsce miała premiera „Śmierci drugiej”, ale po tak mocnym zakończeniu, jakie zgotowaliście czytelnikom, muszę was poprosić o zdradzenie co nieco na temat przyszłości Tomasza Winklera.
B.E.D.: Tomasz dobrze się ma i nie zamierza mieć się gorzej. Szykuje się do pojawienia za rok, jesienią 2023, ale między czwartym a piątym tomem będzie coś nieco innego, bez Tomasza, chyba, ale w miejscu i czasie dobrze mu znanym. I w okolicznościach, bo przecież on już innego życia nie zna, nie wyobraża sobie, i nie chce wyobrażać. Ale nie jest ci on jedynym, niepowtarzalnym i koniecznym. Szykujemy coś w rodzaju „przerywnika”, który pozwoli trochę odetchnąć od serii. Niespodziankę na wiosnę. A jesienią przyszłego roku z Winklerem pod kocyk, do tego mały koniaczek i duża kawa.
Rozmawiała: Marta Matyszczak
Zdjęcia: Łukasz Giza