„Nie wierzę w śmierć Himmlera, a raczej w jej oficjalną wersję. To był zbyt potężny człowiek dysponujący niewyobrażalną ilością bezcennych informacji i olbrzymim majątkiem, aby odejść tak jak opisuje to historiografia. Przecież to się odbyło niczym w jasełkach. Człowiek, który połknął cyjanek, natarczywie podkreślał, że nazywa się Heinrich Himmler, jakby sam w to wątpił.”
Kawiarenka Kryminalna: „Kukły” to czwarty tom przygód prokuratora Jakuba Kani. Tym razem bada on tajemnice rodu von Trauwitz i depcze po piętach członkom Kręgu Przyjaciół skupiających byłych nazistów z Klausem Volkmanem na czele. Przywiązał się pan do swojego bohatera? Pozwoli pan mu rozwiązać jeszcze kilka spraw?
Maciej Siembieda: Oczywiście. Z książki na książkę lubię go coraz bardziej i coraz baczniej mu się przyglądam. Wszystko przez czytelników. Ilość osób, które deklarują relacje z Jakubem Kanią i składają emocjonalne subskrypcje jego kolejnych przygód uradowała mnie, ale i zaskoczyła. Na początku planowałem ten cykl na cztery-pięć powieści. Uwaga: powieści „z Jakubem Kanią”, a nie „o Jakubie Kani”. Ale czytelniczy barometr wyraźnie wychyla się w stronę tego „o”. Dlatego będą kolejne książki, a w nich próby łączenia tajemnic z prywatnością ich pogromcy.
KK: Podczas rozwiązywania zagadki tytułowych kukieł Kania musi stawić czoła polskiej urzędniczce, z rodzaju tej – jak pan pisze – której nazwisko poprzedza „von”, ale swoją mimiką twarzy krzyczy klientowi: „won”. A jaką postawę napotyka pan w polskich urzędach, gdy zbiera materiały do kolejnych książek? I czy nadal urzędnicy traktują badaczy, dziennikarzy jak intruzów?
M.S.: Tabloidy miały kiedyś taką tezę, że urzędnik zawsze jest zły i trzeba w niego walić jak w bęben. Dlaczego? Ano dlatego, że większość czytelników prasy bulwarowej miała, ma lub będzie mieć scysje z pracownikami urzędów i instytucji, wobec czego poczuje solidarność z gazetą, która myśli tak samo. Jak w każdej tezie była w tym jakaś prawda, ale nie wolno generalizować.
Urzędy są inkubatorem ludzkich słabości: poczucia wyższości, arogancji, opryskliwości, okazywania władzy i tak dalej, ale nie wszyscy temu ulegają. Znam wielu profesjonalnych, uprzejmych urzędników i ciągle poznaję nowych. Dziś na poczcie w Sopocie stałem w kolejce, obserwując panią w okienku, która była dla wszystkich tak miła i uczynna, że można by ją za to ucałować. Gdyby nie pandemia.
KK: Nikt z pewnością nie rzucałby się ściskać Heinricha Himmlera, który jest w ważną dla intrygi „Kukieł” postacią. Jak odnosi się pan do wątpliwości, które narosły wokół śmierci Reichsführera-SS, który najprawdopodobniej przegryzł fiolkę z cyjankiem potasu? Jak interpretuje pan utajnienie dokumentów z sekcji jego zwłok na sto lat czy ujawniony podczas badania brak charakterystycznych dla Himmlera blizn na twarzy i ramieniu?
M.S.: Nie wierzę w śmierć Himmlera, a raczej w jej oficjalną wersję. To był zbyt potężny człowiek dysponujący niewyobrażalną ilością bezcennych informacji i olbrzymim majątkiem, aby odejść tak, jak opisuje to historiografia. Przecież to się odbyło niczym w jasełkach. Człowiek, który połknął cyjanek, natarczywie podkreślał, że nazywa się Heinrich Himmler, jakby sam w to wątpił. Potem odmówiono bratu pokazania ciała, wreszcie zakopano je Bóg wie gdzie. Nie jestem wyznawcą teorii spiskowych, ale nie kupuję tej wersji.
KK: Podczas przeprawy katamaranem na Hel Kania obserwuje mewy atakujące turystów w nadziei na łatwy prowiant w postaci wafelków czekoladowych. Kuba opisuje, co się dzieje, gdy turyści stawiają opór: "Nie pękały. Były mewami z miasta. Mafią silnych i pełnych tupetu osobników rządzących w Gdyni. Jeśli ktoś burzył ustalony przez nie porządek, to inscenizowały kawałek Ptaków Hitchcocka i sytuacja wracała do normy". A pan? Jest pan w tym względzie niewzruszony jak powieściowy Jakub, czy może przeraża pana perspektywa hord ptaków wirujących nad głową? A może ma pan inne lęki?
M.S.: Nie, nie mam lęków. Nie byłem też obiektem ataku stada mew, dlatego trudno mi powiedzieć, jakbym się wtedy zachował. Bodajże Einstein pytany o to, czy umie grać na skrzypcach, odpowiadał: „Nie wiem, nie próbowałem”. Jak kiedyś mnie mewy zaatakują, zdam relację ze swojego zachowania.
KK: Prokurator Kania definiuje pojawienie się mafii i gangsterów w Polsce po 1989 roku mianem produktu ubocznego polskiej transformacji. Jako swoistego kronikarza (ze względu na wykonywany wówczas zawód) tamtych czasów zapytam pana – na ile widok ostentacyjnie zachowujących się mafiozów ubranych w kreszowe dresy w krzykliwe kolory był podówczas codziennością ulic polskich miast?
M.S.: To było zjawisko równie częste jak podczas okupacji młodzieńcy w watowanych marynarkach i oficerkach paradujący po ulicach Warszawy. Zanim mafia zmądrzała, też bardzo rzucała się w oczy.
KK: W powieści fikcyjny Kamień Odrzański pustoszą wezbrane wody Odry. Czy opisane w „Kukłach” sceny z akcji ratowniczych odzwierciedlają te rzeczywiste z lipca 1997 roku? Jak pan zapamiętał tamten czas? Odwołując się do wspomnień – czy ta tragedia i jej skutki były, pana zdaniem, do przewidzenia i zapobieżenia?
M.S.: Nie jestem hydrologiem, nie znam się na powodziach. Ale sądząc z olbrzymich rozmiarów akcji przeciwpowodziowej, jaka ruszyła już po powodzi – w myśl reguły „mądry Polak po szkodzie” – było sporo do zrobienia. A skoro było sporo do zrobienia, to należało to zrobić „przed”, a nie „po”, bo może wtedy byłoby mniej strasznie.
Tak mi podpowiada moja prosta logika. Bo strasznie rzeczywiście było. Przeżyłem tę powódź w Opolu, wolałbym nie powtarzać tego doświadczenia.
KK: W „Kukłach” pojawia się figura Jezusa z pociemniałą przez lata twarzą. Zaniepokojona i bogobojna parafianka traktuje figurę środkiem do czyszczenia umywalek, przez co Jezus dostaje egzemy. Dzisiaj mogłyby się nią zainteresować organy ścigania... Słyszymy ostatnio o wzmożeniu ich działalności, ochoczo stawiają zarzuty z art. 194-196 kodeksu karnego. Jakie jest pana zdanie w zakresie prawnej ochrony uczuć religijnych?
M.S.: Jestem człowiekiem wierzącym. Modlę się i w swojej ludzkiej ułomności staram się żyć uczciwie, nie marnując żadnej okazji czynienia dobra. Ale nie widzę miejsca dla mojej wiary w Kościele pychy, chciwości zazdrośnie zapatrzonej na Toruń nie Watykan, nieczystości, która raz po raz wychodzi na jaw. Kościoła gniewu wobec posiadaczy innego światopoglądu. Kościoła obłudy i lenistwa, które zapewnia komfort osiągany za służenie polityce. Na lekcjach religii uczono mnie, że to są grzechy główne. Dlatego nie mówmy o prawnej ochronie uczuć religijnych, bo moje uczucia religijne pozostają w sprzeczności do tego, co ma być chronione pod pozorem „uczuć religijnych”.
KK: Jakub w rozmowie z Ulą dzieli się sloganem, który miał reklamować, z przekąsem rzecz jasna, nasz kraj na Zachodzie w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku - "Przyjedź do Polski, twoje auto już tu jest". Gdy pan słyszy, że teraz ten slogan ustępuje miejsca nowemu, głoszącemu, że: "Niemców irytują rosnące zarobki Polaków", to co pan sobie myśli?
M.S.: Nie mam zbyt rozległej wiedzy na temat osobowości Niemców i ich usterek mentalnych. Tamto powiedzenie, zresztą dość wyświechtane, było tylko cytatem. Wymownym – dlatego go zamieściłem.
KK: Solidność jako cecha niemiecka i spryt, który charakteryzuje Polaków – Kania snuje wizję zespolenia tych dwóch atrybutów i zawojowania świata. Czy wydaje się panu, że w tych uogólnieniach i stereotypach jest ziarno prawdy?
M.S.: To był tylko żart. A żarty czasami przestają być śmieszne i wywołują refleksję.
KK: Opisuje pan leczenie alkoholowego kaca metodą nurka głębinowego. Gdzie zdobył pan informacje o tej metodzie?
M.S.: Gdzieś czytałem.
KK: Czy tęskni pan czasem za pracą reportera?
M.S.: Rzadko.
KK: Nad czym pan obecnie pracuje?
M.S.: Nad książką bez Jakuba Kani. Będzie miała tytuł „Katharsis” i na razie jest tajemnicą.
Rozmowę przeprowadził: Damian Matyszczak
Fotografia: Renata Dąbrowska