27. października swoją premierę będzie miał "Szwedzki kryminał" Beaty i Eugeniusza Dębskich. To trzecia część nowego cyklu kryminalnego o śledztwach detektywa Tomasza Winklera - byłego gliny, usuniętego ze służby za przestępstwo, którego nie popełnił. Książka ukaże się sumptem Wydawnictwa AGORA. Już dziś zapraszamy do lektury fragmentu powieści.
Skierował się do leniwie toczących się pod górkę schodów, dwa kroki dalej z prawej wyskoczył jakiś niski facet z parairokezem na głowie. Włosy nad uszami miał wygolone, co odsłaniało dwie blizny i wytatuowane małe serduszko, obca pucołowata twarz, z blizną przez całą długość nosa, aż do górnej wargi. Zatarasował Tomaszowi drogę i wypalił:
– Aspirant Winkler, nie?
Winkler zmrużył oczy, bez troski o zmarszczki mimiczne.
– Grabek? – strzelił po pierwszej podpowiedzi pamięci.
– Rabek, drogi panie. Rabek. Michał mam na imię.
– Jasne. Ale tego to nie pamiętam. Imienia.
Zaczął wymijać Rabka, tamten jednak zrobił krok do tyłu i w bok, znowu znalazł się na szlaku do schodów.
– Tak? A czemu? Tak wielu wsadził pan do pierdla? – wyrzucił z siebie z pretensją.
Dziwny jakiś… Nie ma chyba pretensji, że go wsadziłem, tylko że nie pamiętam.
Winkler poczuł, że krew burzliwie podchodzi mu do skroni i zaczyna pulsować.
– Trochę takich było. Za ciebie nie dostałem medalu. Do widzenia.
Ruszył naokoło, ale Rabek żwawo skoczył i znów zagrodził mu drogę, wyciągnął rękę, jakby chciał położyć ją na piersi Winklera. Tomasz zatrzymał się w pół kroku, cofnął
i przygotował do chwytu, wykręcenia ręki i położenia Rabka na kafle galerii.
– Przepraszam, ja nie tak… zacząłem… – wystękał Rabek z wyraźnym wysiłkiem. – Mi nie chodzi o krzywdę, że mi pan zrobił… Sąd mi przysolił, ale mogłem dostać szóstkę, a dostałem cztery, i na dodatek władza przychyliła się do moich podań. Zwolnili mnie sześć tygodni temu, odsiedziałem dwa i osiem miechów.
– No i dobrze, gratuluję, i życzę mniej spotkań z władzą. Żeg…
– Nie! Proszę!… – Rabek rozejrzał się nerwowo. – Czy może mi pan poświęcić piętnaście minut? To tylko kwadrans.
– Ja wiem, ile sobie liczy kwadrans. Tylko nie mam żadnego na zbyciu.
– Kurde, zakupy są ważniejsze od człowieka? – jęknął Rabek.
Winkler westchnął.
– A co ty, Rabek, wiesz, co dla mnie ważniejsze? I dlaczego nagle w takie mędliwe tony uderzasz? Jakieś pretensje? Człowiek się znalazł! – Pochylił się do pucołowatego kryminalisty i ściszył głos. – Jak podpierdolić staruszkom ich kieszonkowe i co lepsze fanty, to nie myślałeś, że człowiek ważny, nie?
Rabek wykonał stopami i korpusem krótki taniec skonfundowanego rozmówcy.
– Ale odsiedziałem swoje, prawda? – jęknął. – Panie as…
– Zamknij się! – warknął Winkler. Rzucił okiem w lewo, odnotował, że na miejscu małego boksu z elektronicznymi papierosami pojawił się kawowy barek, butnie obiecujący najlepsze w promieniu 6,66 kilometrów espresso.
– Chodźmy. – Przeszli kilkanaście metrów. – Tylko żebyś, Rabek, nie myślał, że ci postawię kawę.
– Kurde, panie… proszę pana, mi tam kawa wisi, ja mam inną sprawę. – Rozejrzał się nerwowo. – Już bym do końca życia nie tknął kawy, gdybym tylko… Co tam kawy, piwa bym nie tknął, żeby tylko…
Po drugim „tylko” zawiesił głos.
Weszli do kawiarni. Uśmiechnięty barista z zaplecionymi
w warkocz dredami wyskoczył ponad ladę.
– Doppio i… – Winkler odwrócił się do Rabka i poruszył brwiami. – Jaką?
Rabek oblizał wargi, rzucił zdradzające ignorancję w temacie kawy spojrzenie na opcje wypisane kredą na czarnej ścianie.
– Latte – powiedział rześko, zachwycony najwyraźniej, że mimo odsiadki kojarzy trendy.
– I odrobinę wrzątku oddzielnie, poproszę – doprecyzował zamówienie Winkler.
Młodzieniec skinął głową, Winkler zerknął na tablicę i położył na blacie dwudziestozłotowy banknot. Rabek sięgnął do kieszeni, Tomasz powstrzymał go grymasem i przeczącym ruchem głowy. Skierował się do stolika wielkości laptopa.
Boi się kogoś, niech siada pyskiem do galerii.
Winkler usiadł przodem do baru, zostawiając Rabkowi miejsce z dobrą obserwacją. Ten, wyraźnie ucieszony, usiadł i od razu spenetrował wzrokiem najbliższe otoczenie. Poza
jednym rodzicem z latoroślą przed witryną z klatkami dla gryzoni nie było nikogo w najbliższej odległości.
– No, gadaj.
Rabek potrząsnął głową, jakby chciał ułożyć swój czub, potarł wygolone do skóry, przyozdobione kilkoma pryszczami, bliznami i tatuażem boki głowy. Dotknął blizny, drapnął ją paznokciem. Winkler zrozumiał, że to świeża sprawa, tak zresztą wyglądała.
– Ja wyszłem półtora miesiąca temu – zaczął. – I już nic! – Grzmotnął pięścią w lewą pierś. – Odrobiłem swoje, wiem, co jest najgorsze w życiu. Pierdel. Przynajmniej dla mnie. Już mnie tam nie zobaczą.
– No, brawo. Są tacy, co twierdzą, że więzienie nie prostuje i że trzeba inaczej, przy pomocy grabarza! – roześmiał się Winkler.
– To niech tam pójdą na miesiąc. Miesiąc, kurwa, nie więcej! – cicho, ale z pasją wyrzucił z siebie Rabek.
– Ale co pana obchodzi, jak ja się zachowuję, na razie nic, prawda? Dopóki się nie spotkamy na dołku. Ale… – Pokręcił energicznie głową. – Tam już nie. – Zaczerpnął powietrza, wypuścił z mocą, Winkler zrozumiał, że przechodzi do meritum, jednak pojawił się barista z tacą, więc Rabek umilkł. Milczeli podczas ustawiania filiżanek, szklaneczki z wodą, dzbanuszka z ukropem. Winkler od razu sięgnął po wrzątek i dolał do filiżanki dwadzieścia mililitrów. Rabek odczekał, aż barista wycofa się za barek i ignorując zupełnie kawę, zerknął w obie strony galerii.
– Miałem tam przesrane, panie aspirancie.
Za grzeczny, i to „panie aspirancie”… Chce czegoś, a ja i nie chcę, i nie mogę mu tego dać. Powiedzieć, że nie jestem już psem?
– A spodziewałeś się czego – sanatorium?
– Ale to za mało powiedziane. – Rabek nie zwrócił uwagi na kpinę Winklera. Za bardzo pogrążył się we wspomnieniach. – Byłem w piekle, prawdziwym piekle. Dostałem się do celki takiego jednego… Nikt nie chciał, bo się bali, a poza tym on sobie mnie upatrzył. Czego ja nie robiłem, żeby się od niego uwolnić! – Zacisnął palce w pięści i stuknął się kostkami. – Zacząłem chodzić do kościoła, służyłem nawet do mszy, choć nienawidzę klechów i całego tego pier… – Skrzywił się mocno, wystraszony, że uraził człowieka, z którym tak chciał rozmawiać. Na szyi wystąpiły mu żyły czy ścięgna, od podbródka do obojczyka. – Zrobiłem się naczelnym szwajcarem, brałem każde zajęcie, byle urwać się z celi, zgłosiłem się do biblioteki, czytać też nie lubiłem, ale to mi dawało kilka godzin w tygodniu wolnych od tego skurwysyna dzikiego! – W kącikach ust zebrały mu się kropelki spienionej śliny. – Dwa razy robiłem połyk, raz musieli mnie ciąć, wspominam to jak najpiękniejsze dni w moim życiu, kurwa… Przepraszam. – Dołożył pokajanie automatycznie. Raczej umysłem, pamięcią był w tym szczęśliwym okresie. – Potem dyro mnie wziął na pogaduchę i mówi: „Ty, Rabek, chcesz wyjść przed czasem, to przestań łykać, bo to rzutuje na twoje notowania, kapujesz, kmiocie durny?”. Co miałem nie kapować?
Chwycił swoją filiżankę, Winkler odruchowo też sięgnął po kawę, ale Rabek odstawił naczynie, nie dotknąwszy nawet brzegu ustami.
– Nauczyłem się grać w brydża, najnudniejsza karciana gra, jaką zna świat! Wie pan? Mordy w kubeł, pogadać nie można, bo wszystko może być podpowiedzią, trzeba…
– Rabek, ja grywam w brydża i lubię. Trzymam mordę w kuble i nie podpowiadam, tak więc, jeżeli chcesz pokazać, jak ci tam było do dupy, musisz się wysilić na inny przykład. – Winkler łyknął w końcu kawy. Najlepsza w promieniu 6,66 kilometra? No, nie wiem, nie wiem, ile jest do domu, ale Spychałę przeskoczyli. – Do brzegu, nie mam czasu na gapienie się, jak się bełtasz na środku stawu.
– Dobra, już… Jak mówiłem, miałem dwójkę z tym psycholem. To był taki, kurwa, ciemny desperat. Na oko normalny, ale jakby umiał wyłączyć mózg, serio. Jak kiedyś mu podskoczyłem, to wziął kosę…
– Miał nóż w celi?
Rabek obdarzył go pełnym politowania spojrzeniem. Prychnął.
– Wziął go i przejechał sobie po lewej ręce, kurwa, prawie do kości! – Pokazał na przedramieniu cięcie na dziesięć centymetrów. – Rozumie pan? Nie dziabnął mnie, bo to by było za mało: jedna rana i po kłopocie, a tak to ja nie spałem miesiąc, ze strachu, że on wstanie w środku nocy i coś zrobi. Wykończył mnie, skurwysyn, psychicznie. Już się nie odważyłem więcej mu sprzeciwiać. Jednemu takiemu…– prychnął – …kozakowi wydłubał oko. Plastikową łyżką! Zaczęli o nim mówić „Psychoza”, ale nie w oczy. W oczy to nikt się nie odzywał niepytany. Nawet klawisze, jak coś do niego mieli, przychodzili we trzech i dwaj trzymali ręce na kaburach, a jeden stawiał żądania. Z pałą w ręku. I nikt go nigdy nie odwiedził…
– Wiesz co, Rabek…
– Nie! Niech pan poczeka, ja to mówię, żeby pan zrozumiał, dlaczego się boję, bo to diabeł pierdolony wcielony! Jak zaczął odsiadkę…
– Za co?
– Nieudowodnione porwanie, afera majtkowa i zamordowanie dzieciaka, kilkuletniego bodajże.
– Ile dostał?
– Piętnaście.
– Tylko?
– To i tak było doszyte na siłę, tak wszyscy mówili. Zero dowodów, tylko jakieś tam szemrane domysły… I nadzwyczaj harde zachowanie podczas procesu. Lżył swojego papugę, wyzywał sędziego, świadkom obiecywał obcinanie głów, rąk, jaj. Podobno sędzinę tak wkurwił, że zrobiła przerwę, kazała wyprowadzić oskarżonego, pojawiła się w celi z czterema klawiszami i własnoręcznie spuściła mu taki wpierdol pałą, że dopiero po czterech dniach mogli wznowić rozprawę. A on się do niej uśmiechnął na powitanie i zapytał, czy skoczą jeszcze na parę kopów do celi, ale na solo. – Pokręcił głową i podrapał się po jednym z pryszczy. – To świr nie-do-o-pi-sa-nia!
Przypiął się do swojej filiżanki i niemal duszkiem wypił kawę.
– W porządku – powiedział Winkler. – Już mam obraz, już ci współczu…
– Pan gówno wie! – syknął Rabek. – Jak wylądował w końcu w pierdlu… Pan wie, co się tam dzieje z pedofilami? Prawda? No to czemu pana nie dziwi, że on żyje, że odsiedział niemal wszystko i jest cały żywy i zdrowy na wolności?
(mat. wyd.)