1. września nakładem Wydawnictwa AGORA ukazała się powieść "Zimny trop" Beaty i Eugeniusza Dębskich. To druga część nowego cyklu kryminalnego o śledztwach detektywa Tomasza Winklera - byłego gliny, usuniętego ze służby za przestępstwo, którego nie popełnił. Zapraszamy do lektury fragmentu pierwszego rozdziału "Zimnego tropu".
ROZDZIAŁ 1
Jakby co – to ja myślałem, że zdechnę po przebudzeniu... Byłem nawet tego pewien... A wygląda, że mi się upiekło…
Jeszcze zanim otworzył oczy, przypomniał sobie, że już wieczorem prorokował koszmarne przebudzenie. Dla Winklera detoks wcale nie był lepszy od toksu. W każdym razie przez wszystkie te dni w szpitalu czuł się fatalnie, ulga nie nadchodziła, zniechęcenie i zyczny ból razem wzięte rokowały marnie.
Byłem pewien, że obudzi mnie pękający czerep, skręcony w korkociąg język i zwężona do koniecznego minimum tchawica.
Niespodziewanie czuł się dobrze, albo nawet lepiej. Poza lekkim niesmakiem w ustach, takim chemicznym, jakby nałykał się leków albo rozpuszczalnika – a przecież wszystko brał dożylnie! – i pragnieniem, być może wywołanym przez ów niesmak, nie odczuwał większego dyskomfortu.
Kalendarz na parapecie okna sugerował, że był pierwszy grudnia.
Chyba że ktoś nie przesunął małej kratki. Ale nie, wczoraj widniały w niej trójka i zero.
Winkler zaparł się łokciami i odpychając piętami, podciągnął wyżej na wezgłowiu. Lepiej teraz kontrolował dwuosobowy pokój, prawą ręką sięgnął do butelki mineralnej z dzióbkiem dla małosprawnych pacjentów i dzieci albo – biegaczy. Woda, ciepła i niegazowana, nie poprawiła stanu jamy ustnej, ale chociaż ją zwilżyła.
Rozejrzał się po separatce. Miał na wprost swojego łóżka nieduży telewizor, żaden płaski diodowoledowy, nie, ze zwykłym kinolem i zaopatrzony w automat na dwuzłotówki. Popatrzył na drugie łóżko, puste, gładkie gładkością nieużytku, na szafce nie stały butelki, z kontaktu nie zwisała ładowarka telefonu. Czyli był w tym pokoju sam.
I tak nie będę tu leżał. Dzisiaj wychodzę!
Potrząsnął lekko głową.
Dlaczego dopiero „dzisiaj”? Zaraz!
Sięgnął ręką po płaskie pudełko na kablu, ale nie zdążył wybrać przycisku, jednego z trzech. Zobaczył tylko, że czerwony jest dodatkowo opisany: „Alarm”, pozostałe dwa zostały bez identyfikacji. Zgrzytnęła klamka i pisnęły zawiasy, Winkler odruchowo drgnął, jakby przyłapano go na czymś mało męskim. Upuścił urządzenie.
W progu stał Malicki, komisarz zafajdany, z fałszywym bananem na ustach. Zrobił pięć kroków, ominął puste łóżko, położył na nocnej szafce Winklera wiązkę żółtych tulipanów, chyba maszynowo owiniętych celofanem. Kiedy się pochylił, gruby złoty łańcuch noszony na wierzchu, na T-shircie, majtnął się ciężko.
Biedny dupek... Spodobał mu się łańcuch Voighta w Rayu Donovanie? I ta wiącha... Na sto procent z Biedy. Co mu odbiło?
Malicki włożył dłonie do kieszeni bojówek.
– Cześć. – Przekrzywił głowę i przyglądał się Winklerowi pod różnymi kątami. – No, buzia wymaga współczucia, na pewno. Łapy pokancerowane, żebra potłuczone. Obróbka na całego, nie? Ale – zrobił współczującą minę – ty już zapomniałeś, że policjant co jakiś czas zbiera po pysku. Zebrałeś jak rasowy pies! Ironia losu – nie jesteś psem, a wpierdol i tak cię nie minął. – Zachichotał bezgłośnie, samym oddechem. – Nie będę długo, robota, wiesz. Mało mam czasu.
Usiadł na taborecie, usiłował założyć nogę na nogę, ale za mało było tu miejsca, ostatecznie walnął golenią o rant łóżka, rzucił kilkoma ciężkimi słowami, rozcierał chwilę obolałe miejsce.
– Tomciu... – Przeszedł z marszu do sedna, już bez komentarzy co do zdrowia. – Robimy taki deal: albo sprawa idzie na konto policji, a ty siąkasz w chusteczkę i milczysz, albo byłego i z lekka obsranego kolegę Winklera pakujemy do pierdla za umyślne utrudnianie dochodzenia, mataczenie, molestowanie świadków z wprowadzaniem ich w błąd na czele. Do tego posiadanie broni. – Puścił oko. – Wiem, że możesz i będziesz chciał zrzucić to na trupa, ale tak naprawdę to jest twoja klamka, kolego, i jak się zaprzemy, wsadzimy ci ją niezawodnie w dupę, przecież wiesz. – Wykrzywił usta w trudnym do określenia grymasie: ni to pogardy, ni to współczucia, ni to zwyczajne- go wrednego i triumfującego uśmiechu. – Wiesz, że nie możemy pozwolić, żeby ktoś za nas rozwiązał serię dwóch tuzinów bestialskich morderstw? Zresztą, jeśli nawet zaczniesz mleć ozorem, to i tak nas nie wkręcisz, prawda? Na konferencji prasowej powiemy, że siedzieliśmy ci na karku z powodu... – Strzelił palcami. – O, tu się coś wymyśli. A cała reszta to i tak nasza zasługa. Tylko że wtedy będziemy mieli kosę, jak Śląsk z Zagłębiem. Zgłosisz się po coś, a ja ci: spierdalajlama! Tak?
Winkler wyciągnął w górę obie ręce, wyprężył, splótł palce i wygiął na zewnątrz, trzasnęły dwa stawy.
– Tak-tak. Słucham – rzucił niedbale do Malickiego. – Kontynuuj. Na pewno długo pisałeś scenariusz, wkuwałeś trudne słówka. Wal, ja posłucham i wytrzymam.
Ten zmrużył oczy, teraz przypominał Winklerowi komiksowego człowieka-żmiję. Potarł czoło. Winkler opuścił ręce i grzecznie ułożył je na kołdrze. I od razu cofnął prawą rękę, za blisko była Malickiego. To był ten typ, który mógł, wstając z taboretu, potknąć się i opierając o łóżko, przypadkowo złamać o erze dwa palce.
Sam kiedyś przyznał po dużej wódeczce, że ćwiczył niemruganie. Jak usłyszał, że Ewa Demarczyk nie mrugała w czasie występów, uznał to za świetny numer do przesłuchań. Przesłuchiwany osobnik zaczyna się czuć nieswojo pod takim wężowym wzrokiem. Ale ja wiem, że jak pociera zmęczoną dłonią czoło, to szybko mruga na zapas. Gnojek…
– Odbieramy ci też prawo jazdy, bo prowadziłeś pod wpływem narkotyków i alkoholu – oświadczył nagle Malicki.
Winkler nie spodziewał się niczego dobrego po gościu, ale ogrom tupetu go zaskoczył.
– Przecież byłem ofiarą porwania! – zaprotestował, czując, że mówi kompletnie nie to, co powinien. Inaczej – nie powinien mówić w ogóle. Sprawa była przemyślana, zaplanowana, zdecydowana. Przypieczętowana. – Nie ja się szprycowałem, tylko mnie... naszprycowano. Bez różnicy twoim zdaniem? – dokończył mimo rozwrzeszczanych w głowie myśli.
Po co ja to mówię? Przecież on to wie i tylko czeka na moje biadolenia! I triumfuje. Idiota ze mnie!
Malicki rzeczywiście chwilę napawał się sytuacją. Potem lekko uniósł lewy kącik ust. „Nie, nie uśmiecham się, tylko tak wyglądam, jakbym się uśmiechał. Cha-cha!”. Plasnął dłonią w kolano.
– A kogo to? Jechałeś pod wpływem. – Pozwolił sobie jeszcze na kilka sekund pławienia w gówniarskiej satysfakcji. Winkler postanowił nie przedłużać jego radości swoimi lamentami. Pokręcił tylko lekko głową. – Jakby cię tam nie było, jakbyś się nie szwendał jak smród po gaciach, toby nie było szprycy.
Winkler chciał powiedzieć: „Gdyby mnie tam nie było, to nadal raz do roku umierałaby w męczarniach jakaś kobieta, a wy byście bezradnie rozkładali ręce”. Chciał tak powiedzieć, ale uznał, że przekomarzanie się tu i teraz uwłacza jego godności. Zresztą Malicki nie przyszedł dyskutować, tylko coś przekazać. Widać to było w jego oczach. Wytrzeszczonych i nieruchomych.
– Bez spluwy i prawka będziesz siedział grzecznie na dupie i nie przeszkadzał nam w pracy.
Winkler patrzył mu w gadzie oczy i zastanawiał się, czy warto... Czy warto się odzywać. Powinien powiedzieć coś takiego: „Wiesz co? Był czas, kiedy brakowało mi was, roboty, satysfakcji, poczucia sensu pracy w firmie. A teraz widzę, że kompletnie nie ma czego. Jesteście bandą knurów o mentalu kiboli, pracujących tylko na siebie, pod siebie, dla siebie. I jeszcze jedno: wyglądacie jak przestępcy, ubieracie się i strzyżecie jak bandziory, macie fury jak oni, beemy i audiory, mówicie i – pewnie – myślicie jak oni. Przeciętny Polak jak was widzi, to się boi, że jesteście bandziorami, a jak widzi bandziorów, to myśli, że policja idzie”.
Uznał, że jednak nie powie. W końcu był w ich gronie ładnych parę lat.
– Całujcie mnie w dupę! – Usiadł na łóżku z nogami w stronę okna, przez ramię rzucił: – Zabierzcie mi jeszcze legitymację honorowego krwiodawcy, to nie będę miał darmowych czekolad. A teraz, jak to szykownie i celnie powiedziałeś: wypierdalajlama!
Malicki uśmiechnął się lekko i potarł czoło. Westchnął z obłudnym współczuciem, otworzył usta, ale Winkler miał już go dość. Chwycił antycznego pilota z kablem grubości węża do pralki i nacisnął kilka razy przycisk przywołania. Wstał i zrobiwszy dwa kroki, dopadł parapetu. W głowie się zakotłowało, ale słabo. Czyli zdrowy.
– Wypierdalaj, powtarzam. Głuchy?
– No i brawo! Wszyscy się cieszą! – Malicki podniósł się i przyłożył czubek wskazującego palca do skroni. Łeb miał wygolony jak Pitbull Dorociński w kultowo uwiel- bianym przez policję serialu: skronie i boki na zero, wyżej – czub. Poniżej uszu i za nimi obowiązkowy tatuaż, kod kreskowy. – Tak właśnie myślałem, że będziesz rozsądny. Zawsze byłeś rozsądny, co nie? Jeśli się wychylałeś, to tylko przez parapet, żeby puścić pawia na trawnik. Cześć pracy!
Niespodziewanie sięgnął po bukiet.
– Po chuj mają się marnować, nawet jeśli składkowe. Na ciebie? Chujka takiego?! – Odwracając się, rzucił jakby pod nosem: – Dam starej, to może i ona mi da?
Ruszył do drzwi, chichocąc z własnego tekstu.
– Malicki? – Chciał użyć starego „Malicki, chuj ci w cycki!”, ale powiedział: – Ten twój tatuaż... – Popukał czubkiem palca w miejsce na swojej szyi. – Pamiętasz, jak napierdoliłeś się jak rosyjski szachista w ulubionym lokalu Jazzda? – Malicki trwał nieruchomo, nie raz tam był i nie raz był zeskrobywany spod hokera. – No więc zeskanowali ci go wtedy i cała komenda wie, że masz na szyi zakodowane: „Paczka prezerwatyw, 7 złotych 49 groszy”.
Malicki nie wytrzymał i mrugnął. I drugi raz. Głowa mu drgnęła.
– Całuj mnie w dupę! – warknął i wyszedł.
W ostatniej chwili przytrzymał drzwi, żeby nie trzasnęły i nie zdradziły, jak jest wkurwiony.
(mat. wyd.)