3. lutego nakładem wydawnictwa LIRA do księgarń trafi najnowsza powieść kryminalna Aleksandra Sowy. Kawiarenka Kryminalna objęła "Wenus umiera" swoim patronatem i zaprasza do lektury fragmentu książki.
FRAGMENT POWIEŚCI
1
Chociaż palące słońce chyli się ku zachodowi i upał słabnie, wciąż jest gorąco. Wyrośnięty labrador szarpie smycz. Zmęczony całodziennymi poszukiwaniami ratownik zaciska dłoń mocniej wokół skórzanego rzemienia.
— No, masz coś? Szukaj, szukaj.
— Arni! Zgłoś się. — Trzeszczy w głośniku, a pies z wywieszonym i zaślinionym jęzorem się ogląda.
Baczyński sięga po radiotelefon, a suka skomli nerwowo. Wystarczy spojrzenie, by zrozumieć, że pies podjął trop. Ratownik jest wyczerpany i marzy o tym, żeby napić się wody, najlepiej z półtoralitrowej butelki. A jednak kiedy pies rusza, podąża za zwierzęciem. Jest gorąco i parno. Baczyński czuje, jak pod koszulką pot ścieka po jego plecach, bokach i udach.
— Szukaj, piesku, szukaj.
— Arni? Na dzisiaj koniec! Słyszysz?
Smród się nasila. Pies szarpie się na smyczy, a czło- wieka w czerwonej przepoconej koszulce przeszywają szpile gorąca. Słuch rejestruje coś dziwnego. Ten dźwięk to muchy, myśli ratownik, idąc w stronę owadów. Odór staje się ciężki, intensywny. Pies się zatrzymuje. Spogląda na pana. Baczyński ociera pot z czoła. Suka merda ogonem i kładzie się na brzuchu, z przednimi łapami przed sobą. Liście szeleszczą. Fetor jest tak wyraźny, że człowiek odwraca głowę. I wtedy dostrzega to w nieregularnej stercie igliwia.
— Chyba coś znalazłem — nadaje do radiotelefonu.
— Arni?
— Odbiór.
— Znalazłeś coś?
— Chyba tak.
— To oni?
— Widzę grubą białą skarpetkę — mówi Baczyński, rozpoznając głowę i korpus. To, co leży pod igliwiem i liśćmi, nie jest tylko ciałem zaginionego człowieka. — Boże drogi!
— Gdzie jesteś?
— Sto metrów od Kopy. Pod skałką — odpowiada, z obrzydzeniem cofając się od dywanu z igliwia i liści ruszającego się od larw.
Denat jest niemal nagi, ma wyżarte oczy i wargi. Baczyński dostrzega pod gałęziami ubranie oraz rozszarpany brzuch.
2
Słychać bicie zegarów, warszawska Praga budzi się do życia w chłodny, mglisty, poniedziałkowy poranek ostatniego tygodnia wakacji. Ciemna klatka schodowa na pierwszym piętrze odrapanej kamienicy przy Targowej śmierdzi stęchlizną i moczem. Stompor czeka, śledząc sekundnik. Wreszcie kiwa głową do policjanta stojącego obok. Partner Emila sięga ręką do dzwonka.
— Kosar, kurwa! — Emil powstrzymuje partnera. — Zrobimy to po mojemu.
— Mamy go zatrzymać, a nie wywołać tu trzecią wojnę światową.
— Nie pozwolę, żeby nam znów spierdolił — odpowiada policjant, przeładowuje broń i kopie w drzwi. Zamek ustępuje od uderzenia podeszwą pod klamką. Emil wbiega do ciemnego, długiego przedpokoju z pistoletem gotowym do strzału. Jest bez munduru, pod koszulą ma kamizelkę kuloodporną.
— Wasałyk? Tu policja! Na ziemię!
— Na ziemię! — krzyczą gliniarze za Emilem, widząc bandziora.
Jest w białej koszulce i slipach. Przebiega przed lufą i wpada do kuchni.
— Stój! Stój, powiedziałem! — woła Emil, celując, a zbir zatrzymuje się przy oknie.
— Stoję przecież.
— Na ziemię — cedzi przez zęby gliniarz.
Przy kuchence leży kobieta w nocnej koszuli, na brzuchu, tyłem do policjanta, z drżącymi rękoma nad głową. Na gazie w garnku skwierczy olej.
— Co chciałeś odjebać? Z pierwszego piętra chciałeś skakać? Połamałbyś kulasy!
— Moje kulasy, moja sprawa.
— Odsuń się od okna.
— A co? Zastrzelisz mnie?
Emil spogląda na leżącą na podłodze kobietę. Jest rozczochrana, ma rozerwane ubranie. Policjant słyszy za sobą, jak pozostali przeszukują mieszkanie.
— Powiedziałem — mówi spokojnie — żebyś się odsunął od okna.
— W dupie cię mam.
— Rób, co mówię.
— To podejdź.
— Chcesz ołów w kolano? — odpowiada ciszej Emil.
— Po co przyszliście?
— Do twojej żony — mówi Kosarewicz zza pleców Stompora. — Na kawę.
— Nie zapraszałem was.
— Masz trzy sekundy. Raz, dwa...
Emil opuszcza lufę w kierunku kolana zbira. Kobieta szlocha głośniej. Rzezimieszek uśmiecha się lekceważąco, ale unosi ręce i odsuwa się od parapetu. To złodziej luksusowych samochodów, na którym ciążą także zarzuty rozboju i ciężkiego uszkodzenia ciała.
— Dobra, dobra! Coś taki nerwowy?
— Zaczynasz mnie wkurwiać. A pani na podłodze — mówi Emil wyraźnie — proszę powoli wstać, wolno się odwrócić i podejść.
Kobieta kiwa głową. Emil dostrzega rozerwane ubranie, siniaki i krew pod nosem.
— Wasałyk, co ty odpierdalasz? — pyta Stompor, zaciskając zęby, bo akurat nie tego się spodziewał.
— No co? Na frytki mi przyszła ochota.
— O szóstej rano?
— U siebie jestem. Lepiej powiedz, kto mnie sprzedał. Ta szmata?
— Sam jesteś szmata.
— No, no, no. Uprzejmiej do obywatela.
— Powiedziałem, morda!
— Nie tym tonem, chuju! A ty, szmato, zobaczysz, jak już wyjdę — grozi żonie Wasałyk. — A rusz się teraz, to nie ręczę za siebie.
Mieszkanie jest zadbane. Emil zwraca uwagę na krzyż i obraz Matki Boskiej wiszące na ścianie. Widywał takie mieszkania, kiedy pracowali z Kosarem w patrolu interwencyjnym. Kobieta zastyga w bezruchu w pół kroku, pomiędzy Emilem, mężem a kuchenką, i wlepia przerażone spojrzenie w policjanta.
— Spokojnie, proszę pani. Proszę zrobić to, co powiedziałem.
— Nie mów jej, co ma robić! To moja żona. I mój dom.
— Trzymaj pysk, gnoju. Wolno się obróć i połóż ręce na karku.
— Zapomnij. — Bandzior rozrywa koszulkę i przesuwa dłonią po wytatuowanej klatce piersiowej.
Emil robi krok w kierunku kobiety i kątem oka dostrzega dziecko pod ścianą. Na szyi dziewczynki widać czerwone pręgi, a na przedramionach rany od oparzeń papierosami. Kosar przechodzi za plecami Stompora po dziecko, a wtedy zbir błyskawicznym ruchem zakłada pętlę ze zrolowanej koszulki na szyję kobiety.
— Nie ruszaj się, kurwo! — mówi, stając za jej plecami. — I co teraz, chuje?
— Puść ją — mówi cicho Emil.
— No, to podejdź. I zakładaj kajdanki, cwaniaku.
— Na kajdanki poczekasz. Najpierw wpierdol.
— Chyba się przesłyszałem. — Zaskoczony oprych przechyla głowę.
— Nie, będzie wpierdol.
— Chyba śnisz.
— Chyba masz pecha, bo tak się nieszczęśliwie dla ciebie złożyło — Emil wolno opuszcza broń — że mam pewne zasady. Staram się na przykład bronić słabszych. — Zabezpiecza pistolet, wkłada do kabury, nie spuszczając wzroku z agresora. — A ty znęcasz się nad kobietą i dzieckiem. I za to cię rozliczę od razu. Bez sądu.
— Nie twoja sprawa.
— Widzę, że nie zrozumiałeś. Obie są słabsze, a ty wyglądasz na wyjątkowego gnoja. I kanalię. Dlatego dostaniesz wpierdol.
— To nie Ameryka, kowboju.
— Emil, proszę cię. Daj spokój. To nie nasza sprawa. Mieliśmy go tylko zatrzymać — stopuje Kosar.
— No, twój kumpel ma rację. Nie jesteś jakimś polep- szonym szeryfem. — Wasałyk kiwa głową.
Ale Emil słyszy tylko płacz dziewczynki. Skupia się na szlochającej, przerażonej kobiecie z pętlą na szyi. Spogląda w oczy bandyty, zaciska zęby i wie, że choćby miał za to odpowiedzieć, da gnojkowi nauczkę.
— Sadysta patrzy ci z oczu. — Na twarzy policjanta pojawia się nieprzyjemny, zimny uśmiech. — Lubię się z takimi gnojkami zabawić.
— Wylecisz z psiarni.
— Emil, proszę cię! Zróbmy tylko swoje!
— Spierdalaj, Kosar. A ty, gnoju, szykuj się do tańca.
— Kim ty, kurwa, jesteś, psie zajebany? Nie tacy jak ty byli cwani. I co? I gówno! Dobrze wiesz, że mam cię w dupie.
— Odsuń się od niej. — W dłoni Emila pojawia się krótka pałka teleskopowa.
— Spierdalaj.
— Wykonuj polecenia.
— Spierdalaj, powiedziałem! U siebie jestem, no nie?
— Zostawcie, on nic mi nie zrobił... Panowie, proszę — odzywa się żona przerażonym, słabym głosem. — No i co, kurwy jebane? Wypierdalać z kwadratu!
— Po raz ostatni mówię — ostrzega Emil. — Odsuń się od niej, odwróć i połóż ręce na karku. A potem wolno połóż się na brzuchu.
— ...o szafkę się uderzyłam, mąż się zdenerwował i nakrzyczał. Panowie! On nie jest zły człowiek. Bandzior się uśmiecha i zaciska pętlę na szyi kobiety. Emil ma mało miejsca, ale metal trafia w udo agresora. Ten krzywi się z bólu, rozluźnia chwyt. Gliniarz poprawia, w przedramię. Kosarewicz przejmuje kobietę. Kolejne dwa uderzenia lądują na plecach Wasałyka. Wtedy wytatuowany oprych zsuwa garnek z kuchenki. Wybuch oleju odrzuca wszystkich w głąb korytarza. Wszystkich z wyjątkiem sprawcy.
3
Larwy pełzają po gładkiej, ciemniejącej skórze. Są żółtawe, ruchliwe i tłuste. Wydobywają się z każdego otworu ciała. Żerują. Smród jest nie do zniesienia. Baczyński patrzy na przekrzywioną głowę i otwartą szczękę.
— To człowiek — mówi, zaciskając nozdrza. — Cały w igłach i liściach.
— Jesteś pewien?
— Na sarnę nie wygląda.
— Przyjąłem — odparł dowodzący. — Czekaj tam.
— Jakby ktoś go rozszarpał. I to parę dni temu.
Ratownik wycofuje się i spogląda na drzewa, by zająć pozycję z wiatrem. Widok obnażonego do połowy ciała z wyszarpanymi jelitami, które od kilku dni toczy robactwo, zrobiło na nim upiorne wrażenie. Chwilę później labrador macha ogonem. Pierwszy idzie siwy Górowski, tuż za nim podąża sporo młodszy strażak z OSP. Siwy zatrzymuje się, obrzuca kolegę wzrokiem, zgina się wpół z rękami na kolanach i głośno oddycha. Strażak rusza w kierunku ciała.
— One chyba wróciły — mówi Baczyński, wskazując znalezisko. — Trzeba uważać.
— To niemożliwe — sapie siwy.
— O kurwa! Ale tu jebie!
— Szafran! Trochę szacunku przy zmarłym — syczy Baczyński. — To mógł być ktoś z twojej rodziny!
— Trupowi i tak już wszystko jedno. A z jego dziewczyną chodziłem do liceum.
— Dobra! Spokój. Mirek, Arnold! — Górowski unosi ręce. — Wszyscy jesteśmy zmęczeni — dodaje, ocierając pot z czoła — ale skakanie sobie do gardeł nic nam nie da. Spoglądają na zwłoki. Skóra mężczyzny w niektórych miejscach zdążyła już sczernieć i napęcznieć. Spod liści widzą dżinsowe krótkie spodenki, takie same jak na zdjęciach poszukiwanego. Denat ma długie włosy i okulary. Ponad wszelką wątpliwość — to on.
— Naprawdę myślicie, że to niedźwiedź?
— Nie mów, że nie słyszałeś, co ludzie opowiadają — mruczy Baczyński. — To też zresztą wygląda na jego robotę.
— Nikt nic nie widział — zauważa siwy. — Ja też nie uwierzę, jak nie zobaczę.
— Ludzie gadają — wtrąca strażak.
— To tylko gadanie.
— Szafran może mieć rację — dodaje Baczyński. — Roboty tu nie ma. W lasach jest spokojniej, pola leżą odłogiem. Wsie się wyludniają, ludzie wyprowadzają się do miast. Mogły wrócić. Tu mamy dowód. To przecież nie wygląda na zawał ani udar. — Ratownik wskazuje antenką motoroli zagłębienie pod skałką.
Górowski wydyma usta, obrzuca kolegę wzrokiem, a potem zaciska zęby, spoglądając na strażaka. Powiew wiatru porusza liśćmi, ale zamiast chłodu rozgrzane i lepkie powietrze przynosi nowy fetor. Tym razem to odór drugiego, również na wpół rozłożonego już ciała.
4
Niecałe pięć godzin później na parkingu pod Kopą przy drodze wojewódzkiej numer 387 prowadzącej z Kudowy-Zdroju do Ścinawki Górnej pracownicy zakładu pogrzebowego ostrożnie układają drugi, zamknięty szczelnie na zamek błyskawiczny foliowy worek do karawanu pod niezadowolonym spojrzeniem komendanta Dziadkowicza.
— I co teraz? — pyta Baczyński.
— Najlepiej byłoby, żeby jeszcze dzisiaj was przesłu- chać — odpowiada siwy, wysoki i szczupły oficer, po czym spogląda na worek z ciałem.
— Nas?
— No, was, was, Szafran. Co się tak dziwisz?
— Przecież nic nie zrobiliśmy.
— Znaleźliście ciała i byliście na miejscu zdarzenia.
Mirek Szafran zerka na Baczyńskiego. Ten głaska po głowie leżącego przy prawej nodze psa. Siwy dowódca Wałbrzysko-Kłodzkiej Grupy GOPR zaciska usta.
— Ten dzień i tak już jest do niczego, a oni muszą to zrobić. — Wskazuje na policjanta. — Będziemy to mieli z głowy.
— Tak będzie najlepiej. Pół godziny i będziecie wolni.
— A Pawelec? — pyta Szafran. — On doszedł po nas.
— Wiem, Mirek, ale sami widzicie. Trafiło go.
— Jak każdego.
— Nie, nie jak każdego, komendancie. — Baczyński rzuca niedopałek pod nogi. — Dla nas to tylko ciała — dodaje, rozcierając butem resztkę papierosa na wciąż ciepłym asfalcie. — On znał ją osobiście.
Cztery pary oczu spoglądają w stronę mężczyzny. Człowiek w zielonym mundurze strażnika leśnego siedzi nieruchomo przy terenowym samochodzie Parku Narodowego Gór Stołowych, oświetlony trupiobladym światłem latarni, i wpatruje się tępym wzrokiem w las. Zwierzę przy nodze Baczyńskiego nagle unosi łeb, stawia uszy i odsłania zęby, kiedy czarny jeep grand cherokee przejeżdża drogą. A potem kładzie uszy na karku, układa łeb na łapach przed sobą, wydając krótki, cichy, niski dźwięk.
— Jego też będzie trzeba przesłuchać — komendant kiwa głową — ale jak dojdzie do siebie. Wy jedźcie do komisariatu. Zróbcie, co trzeba.
— Jeśli to niedźwiedź, to lepiej, żebyśmy tutaj nie stali — stwierdza Baczyński.
Andrzej Pawelec odrywa się od pachnącego żywicą cichego lasu i wolno podchodzi. Żaden nie ma odwagi, żeby spojrzeć w jego podpuchnięte od łez oczy.
— Słyszycie?
— Co mamy słyszeć? — pyta Baczyński. — Nic nie słychać.
— Ten las słyszał wszystko. I wie, jak doszło do tego.
— Jedź do domu.
— Nie, pojadę z wami. Możecie mnie przesłuchiwać.
— Możemy to załatwić też jutro — odpowiada oficer. Pawelec spogląda pod latarnię, gdzie tłoczą się roje owadów.
Potem parking pod Kopą przy najbardziej krętej drodze w Polsce pustoszeje. Las wokół wciąż jest milczący, cichy, spokojny. Ta cisza jest milczeniem w sprawie tego, co stało się tam owego tragicznego popołudnia.
5
Naczelnik Wydziału Kryminalnego Komendy Woje- wódzkiej Policji w Wałbrzychu podinspektor Janusz Antkowiak podszedł do kalendarza i wyrwał kartkę z datą 26 sierpnia 1998 roku, a następnie przesunął po wąsach, wzdłuż kącików ust, dwoma palcami. Był w świetnym nastoju. W radiu wesoło śpiewał Sinatra. Policjant rozładował pistolet, odłożył broń do szafy, obok położył legitymację. Zerknął raz jeszcze, poprawił legitymację, przekręcił klucz. Wtedy zadzwonił telefon.
— I co tam, proszę ja ciebie, w Kotlinie Kłodzkiej?
— Ziemi kłodzkiej. Szczytna to już nie kotlina, komendancie. Wszystkie czynności wykonane. Papiery zrobione. Melduję, że nie mamy sobie nic do zarzucenia.
— Ty mi tu nie melduj! Pytam, co masz.
— Moskal w noc z piętnastego na szesnastego sierpnia bawiła się w dyskotece Relax w Szczytnej. Około trzeciej piętnaście wyszła z lokalu i udała się w kierunku Dusznik, do domu — wyrecytował.
— I co?
— Na razie nic więcej.
— Jak to, kurwa nic więcej? Minęło dziesięć dni od zabójstwa i nic nie masz? Co ty mi tu pierdolisz za uszami? Sama wyszła? Co się dalej stało, że dwa dni później kierowca pekaesu zauważył, jak leży sztywna, z rozwaloną głową, w rowie przy drodze?
— Wyszła z byłym chłopakiem — westchnął Antkowiak i usiadł przy biurku. — Chłopak przesłuchany, wygląda na to, że to nie ma z tym nic wspólnego. Rodzina, koledzy i koleżanki tak samo. Nawet ochronę dyskoteki przesłuchaliśmy, jak chciał prorok.
— Prorok?
— No tak — odpowiedział Antkowiak. — Znaczy prokurator.
— Znam nasz żargon — mruknął zirytowany komendant. — Tylko się dziwię, że sobie roboty dołożył.
— Chyba czytania, bo i tak nie mamy podejrzanych. Zebraliśmy ślady, czekamy na wyniki z laboratorium. Nic. Ciało częściowo obnażone, więc wygląda na to, że została zgwałcona.
— I to mnie właśnie martwi.
— Zgwałcenie?
— Nie o to chodzi — mruknął komendant Pszczoła.
— Spokojnie. Będzie dobrze. Czekamy na rozwój wy- padków. Przyjdą wyniki i możliwe, że coś wyjdzie z nich ciekawego.
— Mnie nie interesuje „możliwe—niemożliwe”.
Wysoki, szczupły, ale wyprostowany policjant wstał, podszedł do okna i jego postać odbiła się od szyby. Z powodu charakterystycznego prostego trzymania się oraz wydatnego nosa żona kiedyś twierdziła, że przypomina de Gaulle’a. On poza wzrostem nie widział podobieństw, ale odkąd w 1967 roku złożył ślubowanie, wiedział, że komendant wojewódzki telefonował po piętnastej trzydzieści tylko w naprawdę nadzwyczajnych okolicznościach.
— Niewykluczone, że z tego, co tam zebraliśmy, coś się wykluje, ale na razie trzeba czekać, a ja idę na urlop — podsumował Antkowiak bez emocji.
— Będziesz, proszę ja ciebie, musiał się wstrzymać — oznajmił komendant.
— To urlop zaległy.
— Jest potrzeba służby.
— Co się stało? — zapytał gliniarz i zamknął oczy, aby nie patrzeć na własne odbicie w szybie. A więc wyjaśniło się, w jakiej sprawie ten telefon. Racjonalne wytłumaczenie mogło być tylko jedno i Antkowiak je znał, niestety, aż za dobrze. Tak samo jak Pszczołę. — Jaka jest ta nadzwyczajna potrzeba służby?
— Mamy kolejne zwłoki.
— Gdzie?
— W dupie! — mruknął Pszczoła. — Przecież nie tutaj! Zrobiło się w tej twojej Kotlinie Kłodzkiej bardzo niefajnie. Sęk w tym, że niedaleko. Sześć kilometrów od Szczytnej. A ty odpowiadasz za ten rejon, więc pojedziesz tam jutro i obejmiesz sprawę nadzorem. I nie mów, że coś się nie da, bo przyjdzie ktoś i to zrobi!
— To niech przychodzi. — Choleryk wziął górę w Antkowiaku.
— Antek!
— Moja córka odbiera dyplom.
— I tym gorzej dla ciebie — uciął Pszczoła. — Nie żyje chłopak, lat dwadzieścia pięć. I dziewczyna o rok młodsza. Byli parą. Można powiedzieć, że to studenci. On z Wrocławia, a ona z Międzylesia. Personalia ustalone ponad wszelką wątpliwość. Są teraz w prosektorium — odparł komendant. — W Kłodzku. Jutro sekcja.
Te kilka zdań oznaczało kłopoty. Wprawdzie jutro był piątek, a Antkowiak obiecał córce wolne od poniedziałku, ale nie na darmo pracował w jedynce, żeby nie mieć pojęcia, co mogą znaczyć równocześnie dwa nowe ciała w tym samym rejonie.
— Zajmuję się już czymś innym.
— Uhm — odparł komendant. — Urlopem, co?
— Pan wie, że on mi się naprawdę należy?
— A ty wiesz, że to już nie jest sprawa dla rejonu, co? Rodzina jeszcze nic nie wie — powiedział komendant. — Zwłoki znaleziono w górach, przy szlaku. Jeśli się okaże, że to zabójstwo, mamy przejebane. I dlatego dzwonię.
— O co chodzi z tym „jeśli się okaże”?
— To może być sprawka niedźwiedzia. I wiem, jak to brzmi. Jeszcze czegoś takiego, proszę ja ciebie, nie mieliśmy — odparł mniej oficjalnie Pszczoła. — Tam jest Park Narodowy Gór Stołowych. Wszędzie lasy. Po czeskiej stronie to samo. Strażnicy parku twierdzą, że był tam widziany niedźwiedź z młodym. To nie jest pewne, ale dwa rozszarpane trupy już tak.
— I mieliby zostać zabici przez misia?
— Sam jesteś miś — zirytował się Pszczoła. — To nie są, kurwa, żarty! I dlatego pojedziesz tam, rozeznasz się i wszystkiego dopilnujesz. Ciała były obnażone tak samo jak ta twoja Moskal ze Szczytnej.
Antkowiak przetarł pozbawioną włosów skórę na głowie i nabrał powietrza.