2. listopada swoją premierę będzie miała powieść Pauliny Kuzawińskiej pod tytułem „Dama z woalką”. Książka ukaże się nakładem Wydawnictwa LIRA pod patronatem Kawiarenki Kryminalnej. Zapraszamy do lektury fragmentu książki!
PROLOG
Mówi się, że w chwili śmierci całe życie przelatuje nam przed oczami. Oglądamy je niczym ciąg ruchomych obrazów, ożywionych za pomocą kinematografu. Chwile liczne jak ziarenka piasku przesypują się przez nas niczym przez gwałtownie odwróconą klepsydrę. Tak przynajmniej, o ile mi wiadomo, twierdzą ci, którzy otarli się o kres.
Mnie całe życie przebiegło przed oczami w chwili, kiedy po wystrzale jego ciało głucho uderzyło o ziemię. Wówczas chyba tylko szóstym zmysłem zrozumiałam, że w pewien niewytłumaczalny sposób przez te wszystkie lata on i ja byliśmy ze sobą ściśle połączeni. Kiedy mój przyjaciel z dzieciństwa upadał, wiążąca nas nić pociągnęła mnie za sobą w mrok gęstszy niż ten, który panował kiedyś w nadmorskiej jaskini...
Wtedy wszystko sobie przypomniałam. Chwile, z których istnienia nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak żywe przetoczyły się przez mój umysł i moje serce. Potem wszystko zasnuł wieczny mrok. Sam na wrzosowisku Istnieją miejsca, które przechowują przeszłość — miejsca, które posiadają ukryty wymiar, niczym matrioszki, schowane jedna wewnątrz drugiej. Nigdy nie wiesz, kiedy szkatułka się otworzy, żeby odsłonić skrywaną głęboko tajemnicę. Nigdy nie wiesz, kiedy miejsce przesiąknięte na wskroś przeszłością przeniesie cię do niej niczym niewidzialna brama. W takich momentach trzeba bardzo uważać, ponieważ, kiedy to się stanie, można zabłądzić — i zagubić w przeszłości własną przyszłość... — Ta mgła wokół jest niesamowita. Mam wrażenie, że dotarliśmy na koniec świata. Jak okiem sięgnąć wrzosowiska... — mruknął Jonathan, spoglądając za okno powozu.
Wypowiedział te słowa z uśmiechem, na poły żartobliwie, jednak wiedziałam, że coś się za nimi kryło. Czyż nie jest tak, że kiedy kogoś kochamy, poniekąd zaczynamy patrzeć na świat jego oczami? W tamtej chwili spoglądałam na otaczający nas krajobraz oczyma Jonathana — i chyba po raz pierwszy w życiu świat wokół wydał mi się równie nieprzyjazny, równie surowy i przytłaczająco pusty, niczym bezludna powierzchnia odległego Księżyca. Grudniowy wiatr od morza pokrył obumarłe wrzosowisko warstwą szronu, zamienił zagajniki drzew w kłębowiska posępnych badyli. Lodowata mgła przypominała białe tumany śniegu. Chociaż ów jeszcze nie sypał, to sine chmury wiszące nad odległym horyzontem zapowiadały rychłą zmianę stanu rzeczy. Nasz powóz zmierzający w kierunku Wzgórza Mgieł zdawał się jedynym poruszającym się punktem w jednostajnej, bezkresnej przestrzeni ze snu. Pomyślałam, że owo przygnębiające wrażenie musi wynikać z kontrastu, jaki tworzyła zima na bezludnych wrzosowiskach w porównaniu do bożonarodzeniowych przygotowań w Londynie.
Poczułam kiełkujące w sercu ziarenko wątpliwości. Czy organizowanie Bożego Narodzenia w posiadłości na Wzgórzu Mgieł aby na pewno było dobrym pomysłem? Jeszcze kilka dni temu nie żywiłam co do tego wątpliwości. Sądziłam, że jeśli święta odbędą się właśnie tutaj, to w końcu uda mi się odczarować to miejsce. Pragnęłam przywrócić blask domowi, który wciąż kochałam, chociaż cień popełnionej w nim przed dwoma laty zbrodni wisiał nad nim niczym mroczne widmo. Zła sława, którą przed dwoma laty zyskała posiadłość górująca nad wrzosowiskami, szerzyła się nadal. Prawdę o śmierci mej ukochanej ciotki Hortense spowijano w woal powtarzanej szeptem legendy. Im więcej o tym myślałam, tym więcej dopadało mnie wątpliwości. I nie dotyczyły one jedynie nadchodzących świąt Bożego Narodzenia...
— Olśnisz wszystkich, Madeline. Tak jak olśniłaś mnie. — Szept Jonathana, który nachylił się do płatka mego ucha, przeszył moje ciało rozkosznym ciepłem. — To będzie najpiękniejsze Boże Narodzenie, bo spędzimy je razem. — Ujął moją dłoń i delikatnie ją uścisnął. — Nadal nie mogę uwierzyć, że się zgodziłaś... Oby tylko twój ojciec...
— Cii... — Uśmiechnęłam się i położyłam opuszkę palca na ustach. Spojrzałam mu w oczy. — Zgodziłam się. Mój ojciec również się zgodzi. Jak wiesz, ułożył sobie własne życie. Moja macocha i jej syn są obecnie jego całym światem. Jestem pewna, że odetchnie z ulgą, kiedy się dowie, że jego niesforna córka się zaręczyła. Zaręczyłaś się! — powtórzyłam do siebie w myślach, wpatrując się jak urzeczona w Jonathana. W jego oczach w kolorze ciemnej morskiej wody tańczyły iskierki. Ilekroć w nie spoglądałam, czułam przyspieszone bicie serca. W głębi duszy wciąż jeszcze nie mogłam uwierzyć, że szczęście, które mnie spotkało, naprawdę jest przeznaczone dla mnie, a nie dla jakiejś innej dziewczyny. Dla dziewczyny, która w pełni na nie zasługuje, która nigdy nie została uwikłana w towarzyski skandal, kiedy porzucił ją poprzedni narzeczony...
Poprzedni narzeczony... Tak, zaręczyny z Jonathanem sprawiły, że chwilami znów rozmyślałam o Edmundzie Desmondzie. Wzdrygałam się na jego wspomnienie. Myślałam o tym, jak olbrzymi błąd bym popełniła, gdybym była za niego wyszła. W pewien sposób jego zdrada okazała się dla mnie wyzwoleniem. Gdyby nie tamto opłakiwane przeze mnie niegdyś rozstanie, obec- nie nie miałabym prawa marzyć o przyszłości u boku Jonathana.
Czemu więc odczuwałam niepokój, jak gdyby szczęście, które mnie znalazło, lada chwila miało mi się wymknąć — niczym drobny ptak, który na moment przysiadł w zagłębieniu mojej dłoni?
To wina minionych przeżyć, dawnych traum, które przywołują stare lęki — odpowiedziałam samej sobie w myślach, powtarzając słowa zasłyszane w dzieciństwie od wezwanego przez ojca alienisty — człowieka, który hipnozą próbował uwolnić mnie od nawracają- cych sennych koszmarów. Czasem trzeba powrócić do przeszłości, gdyż to w niej znajduje się źródło choroby... Nagle powóz gwałtownie wyhamował. Znalazłam się niespodziewanie w ramionach siedzącego naprzeciw mnie Jonathana.
— Wszystko w porządku? — wciąż obejmował mą kibić. Serce waliło mi jak szalone. Poczułam na policzku ciepło jego oddechu. Nasze usta znalazły się tak blisko siebie.
— Tak — szepnęłam z uśmiechem, poprawiając lekko przekrzywiony olbrzymi podróżny kapelusz ozdobiony bukiecikiem sztucznych kwiatów. Wygładziłam suknię i ponownie usadowiłam się na siedzisku, z którego chwilę wcześniej wyrwało mnie szarpnięcie pojazdu i ostre skrzypnięcie osi. Na zewnątrz dało się słyszeć niespokojne parskanie koni.
Nadal staliśmy gdzieś pośrodku wrzosowiska.
— Zapytam woźnicy, co się stało. Zaczekaj tutaj. — Jonathan wyszedł z zatrzymanego w miejscu powozu. Zniknął mi z pola widzenia. Miałam wrażenie, że po- chłonęła go gęstniejąca mgła. Wyczekująco wpatrywałam się w okno. Nagle tuż za szybą pojawiła się obca twarz, a z moich ust wyrwał się zduszony jęk przestrachu. Sekundę później zjawił się Jonathan. Obcy pierzchnął niczym gęsty obłok mgły.
— Jakiś mężczyzna bez uprzedzenia wszedł na drogę. Twój woźnica mówi, że mało brakło, a znalazłby się pod kopytami naszych koni. Nadal czułam, jak prędko wali mi serce. Nerwowo zaciskałam dłonie.
— Czy z tym mężczyzną aby wszystko w porządku? Może potrzebuje naszej pomocy...
Lekkie szarpnięcie oznajmiło, że powóz znowu ruszył. Turkotanie kół i stukot końskich kopyt o zmarzniętą ziemię już po chwili odnalazły swój zgubiony rytm. Za oknem mignęła nam idąca poboczem, przygarbiona sylwetka. Z siniejącego z każdą sekundą nieba zsunęły się pierwsze pojedyncze kłaczki białego puchu.
— Niedługo zapadnie zmrok... — rzuciłam cicho. Jonathan bez trudu odczytał moje myśli.
— Chcesz, żebyśmy zaoferowali mu podwiezienie do domu?
— Do domu? — szepnęłam, zdając sobie sprawę z tego, jak dziwnie w moich uszach zabrzmiały te dwa słowa. Oprócz Wzgórza Mgieł w pobliżu nie ma właściwie żadnych domostw — pomyślałam. — Na wiele mil wokół ciągną się tylko wrzosowiska... Stoi tutaj kilka zrujnowanych chat, pozostałości po dawnych kopalniach miedzi, ale one raczej nie są zamieszkałe.
— Proszę, każ Arturowi się zatrzymać — rzekłam cicho z lekkim uśmiechem. Chyba podświadomie pragnęłam jeszcze raz zobaczyć nieznajomego na wrzosowisku. Jak gdybym za wszelką cenę pragnęła przekonać się, że nie jest on błąkającym się po pustkowiu duchem — jednym z tych, o których istnieniu zapewniał stary i zdziwaczały ogrodnik mej zmarłej ciotki, pan Smith. Kiedy turkotanie kół ustało, otoczyła nas niezwykła cisza uśpionego wrzosowiska. Rozbrzmiewał w niej szelest opadających płatków śniegu. Po chwili usłyszeliśmy kroki zbliżające się po zmarzniętej ziemi. Zmierzający przed siebie mężczyzna zrównał się z okienną szybą, która zaparowała od ciepła naszych oddechów. Przetarłam ją dłonią w aksamitnej rękawiczce i zastukałam. Wędrowiec odwrócił się gwałtownie. Popatrzył mi prosto w oczy.
Przeszył mnie chłód. Odniosłam wrażenie, że skądś znam tę twarz, a jednocześnie przecież nie mogłam jej wcześniej widzieć. Ten człowiek niewątpliwie nie zaliczał się do sfery, w której obracałam się przez całe moje życie. Starość przyszła na niego przedwcześnie zapewne w wyniku fizycznej pracy i częstego przebywania na świeżym powietrzu — tutejsze słone wiatry i kapryśne słońce odcisnęły piętno na jego zgrubiałej, poznaczonej zmarszczkami skórze. Nie był starcem, ale młodość miał już za sobą. Musiał być co najmniej w wieku mojego ojca — jednak lata obeszły się z nim i z moim rodzicielem zupełnie inaczej. Mężczyzna za szybą powozu oblicze miał zmęczone, wzrok zagubiony, jak gdyby błędny. Kożuch przykrywał jego zgarbione ramiona, których szerokość zdradzała jednak drzemiące w nim niegdyś krzepkość i siłę. Rysy twarzy miał zdecydowane, z silnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi i niemal kwadratową, przyciężką szczęką, niskim czołem oraz z parą głęboko osadzonych, rozbieganych oczu.
Jonathan wyszedł na zewnątrz. Z zaskoczeniem obserwowałam interakcję dwóch mężczyzn niczym pantomimę za szybą, która na zimnie znów zachodziła parą mojego oddechu. Jonathan skinął do mnie — drzwiczki powozu się otworzyły.
— Ten człowiek jest niemową, Madeline — oznajmił Jonathan ściszonym głosem. — Artur powiedział, że zna go z widzenia. Udało się nam z nim porozumieć. Po prostu pokaże nam, kiedy będzie chciał wysiąść. Mój narzeczony usiadł obok mnie, robiąc naprzeciw nas miejsce dla nieznajomego.
Obcy uchylił znoszonego, filcowego kapelusza. Wówczas zdałam sobie sprawę z tego, że nawet nie wiemy, jak nasz nowy pasażer się nazywa. Czuć było od niego wilgocią, wonią ziemi i mgłą, a także kwaskowym odorem potu. Kiedy usiadł, wnętrze powozu jak gdyby skurczyło się od jego potężnej sylwetki.
Potem rzucił mi prędkie spojrzenie — silne, zagadkowe wzruszenie odmalowało się na jego twarzy. Ten człowiek mnie zna! — przemknęło mi przez myśl. Jednakże niedorzeczność tego przypuszczenia znowu wzięła górę nad intuicją. Ze smutkiem doszłam do wniosku, że jako spadkobierczyni lady Hortense Lancey, która przeżyła w tych stronach całe swe długie życie, po prostu muszę być w okolicy postacią znaną.
Konie ruszyły. Zauważyłam, że nasza trójka nie patrzy sobie w oczy. Zarówno obcy mężczyzna, jak i my czuliśmy się dość niezręcznie.
Za oknem z białego nieba coraz gęściej spadały płatki śniegu. Jonathan objął mnie ramieniem — z rozkoszą chłonęłam ciepło jego ciała. Tym razem jednak poczucie bezpieczeństwa, jakie zawsze wokół siebie roztaczał, nie wystarczyło, by rozproszyć niejasne wrażenie osaczenia, któremu z wolna ulegałam. W ciemnym powozie zrobiło się zaskakująco ciasno — brak wolnej przestrzeni i zapach obcego człowieka przytłaczały z niewytłumaczalną siłą, spotęgowaną przez wrażenie bezkresu nacierające z wrzosowisk za oknem. Marzyłam o tym, żeby wreszcie znaleźć się z Jonathanem w ciepłym domu.
* *
Kiedy minęliśmy w końcu znajomą bramę z kunsztownie kutego żelaza, Jonathan z zainteresowaniem wyjrzał za okno.
— Madeline, to jest naprawdę piękny dom! — orzekł, z uwagą przypatrując się otoczeniu.
W wyrazie jego kochanej twarzy, prócz zachwytu, dojrzałam jakieś nieuchwytne, nieme pytanie. To miał być jego pierwszy pobyt we Wzgórzu Mgieł. Czy zastanawiał się, co młoda dama z Londynu, taka jak ja, może widzieć zajmującego w życiu na tym nieprzyjaznym odludziu? Oświadczył mi się, nie przyjechawszy tutaj ani razu. Czy teraz zastanawiał się nad tym, czy nasze gusta są zgodne, czy mamy podobne upodobania?...
— Musisz zobaczyć dom latem — rzekłam z ożywieniem. — Kiedy ogród jest w pełnej krasie, a wrzosowiska zaczynają kwitnąć. Takim właśnie widzę ten dom, kiedy zamknę oczy — skąpany w letnim słońcu, które ozłaca mgłę. Jak wiesz, kiedy byłam małą dziewczynką, spędzałam tutaj każde lato...
— Dla mnie zawsze będziesz tamtą małą dziewczynką. — Jonathan uśmiechnął się z czułością. — Oczywiście jeżeli tylko zechcesz.
Nie potrafiłam się nie uśmiechać, kiedy tak na mnie patrzył.
Po chwili powóz zatrzymał się przed schodkami prowadzącymi na wysoki kamienny ganek. Jonathan podał mi dłoń — poczułam, że pomimo rękawiczek palce mam skostniałe od chłodu.
— Après vous, mademoiselle... — Lekko się skłonił. Zebrałam szeleszczącą suknię z turniurą i zeszłam na biały żwir przykryty najcieńszą pajęczyną śniegu. Ciężkie drzwi wejściowe otworzyły się i stanęła w nich Rosalind. Starsza wiekiem panna służąca nie kryła swojego wzruszenia.
— Tak się cieszę, że moja panienka wróciła! — wyszeptała, kiedy padłyśmy sobie w ramiona.
— Przywiozłam kogoś ze sobą, Rosalind — odpowiedziałam również szeptem. Wyswobodziłam się z objęć staruszki, żeby przedstawić jej Jonathana.
— Bardzo się cieszę, że mogę cię poznać, Rosalind — zapewnił ją Jonathan. Mimo chłodu twarz mu promieniała, błękitne oczy o melancholijnym zazwyczaj wejrzeniu lśniły niczym skrzące się po sztormie morze. Wewnętrzne ciepło rozgrzewało moją pierś, kiedy na niego patrzyłam.
To właśnie musiało być szczęście...
— Ależ wejdźcie państwo do środka! Robi się coraz zimniej... Wszyscy już czekają w salonie — zawołała Rosalind, jak gdyby i ona dopiero co popadła w błogie zamyślenie, z którego właśnie się ocknęła. Rzeczywiście, chłód był silniej odczuwalny z każdą chwilą, a za naszymi plecami kłaczki śniegu spadały z popielatego nieba coraz gęściej. (mat. wyd.)