Od czasu do czasu spadkobiercy nieżyjących już pisarzy wpadają na takie karkołomne pomysły. Zezwalają wybranym autorom, by kontynuowali przygody bohatera stworzonego przez ich utalentowanego protoplastę. W taki sposób powrócił do akcji Jason Borne czy James Bond. Teraz przyszła pora na Herkulesa Poirot. Czy to zabieg udany? Nie jestem przekonana.
Z jednej strony miło było znów towarzyszyć sławnemu, belgijskiemu detektywowi w jego pogoni za mordercą. Podziwiać pracę jego niezawodnych szarych komórek, dać mu się zwieźć. Poirot zawsze był ekscentryczny i zarozumiały, ale przy tym dający się lubić. W tym wydaniu jest nieco irytujący. Choć uważam, że oddanie charakteru małego Belga, jego dziwactw i sposobu bycia jest najmocniejszą stroną Inicjałów zbrodni.
Co do samej fabuły, jest ona niezwykle skomplikowana. Mamy lata dwudzieste XX wieku. Poirot, by mieć chwilę wytchnienia od tłumu pragnących go wynająć klientów, wyprowadza się ze swojego mieszkania do pensjonatu, który na stałe zamieszkuje detektyw ze Scotland Yardu, Edward Catchpool. Choć nie wiem, jak go tam zatrudnili, bo pod względem intelektu prezentuje sobą obraz nędzy i rozpaczy. Do tego ma jakieś, dość szybko wyjaśnione, traumy z przeszłości dotyczące oglądania trupów. Miał on zapewne w zamyśle autorki zastąpić Hastingsa, no ale Hastings mógł sobie być ograniczony umysłowo, bo przecież nie pchał się na śledczego...
W każdym razie Poirot pewnego wieczora sączy kawę w ulubionym lokalu, gdy spokój zakłóca mu wtargnięcie pewnej rozemocjonowanej kobiety. Ma na imię Jennie i wyznaje Herkulesowi, że niedługo zostanie zamordowana. Ale tak w zasadzie tylko to zabójstwo może przywrócić sprawiedliwość, więc prosi go, by nie próbował powstrzymać mordercy.
Tego samego dnia Poirot dowiaduje się o śmierci trzech osób w hotelu Bloxham. Każda z nich została znaleziona w swoim pokoju ze spinka do mankietów z wygrawerowanymi inicjałami w ustach. Szybko okazuje się, że te dwie kobiety i mężczyzna są ze sobą powiązani historią sprzed kilkunastu lat, jaka wydarzyła się w niewielkim miasteczku Great Holling. Czy to wszystko ma coś wspólnego z Jennie?
Intryga jest pogmatwana. Do końca w sumie nie wiadomo, kto jest winien i na czym polega zagadka. Dopiero genialny Poirot wyjaśni sprawę. Nie ma tu jednak, jak to u Agathy Christie zazwyczaj bywało, zamkniętego kręgu podejrzanych. Przyłapałam się też na tym, że podczas lektury nie specjalnie bawię się w typowanie mordercy. A przecież w oryginalnych powieściach o Poirocie podejrzewało się wszystkich, a na końcu okazywało się, że i tak pominęło się właściwą osobę. Zaskoczenie, ale i napięcie w oczekiwaniu na rozwiązanie było ogromne. Tutaj nie do końca.
No i sprawa najważniejsza. Przepadł gdzieś klimat i magia dawnych czasów, które u Christie biły z drobnych szczegółów, rekwizytów, strojów, staroświeckich zachowań bohaterów. Z powieści królowej kryminału można się przecież uczyć historii. Z Inicjałów zbrodni niekoniecznie.
Sophie Hannah dobrze oddała język bohaterów, nieźle nakreśliła samego Poirota, potężnie zakręciła zagadkę, wiarygodnie przedstawiła małomiasteczkową mentalność. No i użyła trucizny – ulubionego narzędzia zbrodni Agathy od czasu, gdy w pracy długie dnie spędzała w przyszpitalnej aptece. Zabrakło jednak tego czegoś, co powoduje, że książki Agathy Christie są nie do podrobienia.
Co nie zmienia faktu, że jeżeli powstaną kolejne tomy o sławnym detektywie, sięgnę po nie z całą pewnością. Trzeba przecież wiedzieć, co słychać u Herkulesa Poirot!
Sophie Hannah
Inicjały zbrodni
przeł. Łukasz Małecki
Wydawnictwo Literackie
Kraków, 2014
353 s.