Jestem bardzo przeciwna narzekaniu na „dzisiejsze czasy” i twierdzeniu, że „kiedyś było lepiej”. Zresztą mam perspektywę historyczną: tak narzekali już Babilończycy w drugim tysiącleciu przed naszą erą, po nich Rzymianie i tak dalej. Nie chcę tego robić.
Kawiarenka Kryminalna: W posłowiu do swojej najnowszej książki pod tytułem „Raj” pisze pani o niepokoju związanym ze zmianą tematyki i prosi o opinie. Jaki jest zatem odzew?
Marta Guzowska: Mam wśród czytelników grono wielbicieli tematyki archeologicznej, którzy piszą lub mówią mi na spotkaniach: fajnie się czytało, ale kiedy wrócą Mario Ybl albo Simona Brenner (śmiech). Z drugiej strony docierają do mnie głosy, że to wspaniałe, że poruszyłam tak ważne społecznie tematy, jak galerie handlowe i życie nastolatków w mediach społecznościowych. I że mieliby apetyt na więcej. Muszę przyznać, że przekonuję się do sięgania po aktualia, a nie tylko po czystą kryminalną zagadkę.
KK: Skąd taki skok w bok?
M.G.: Dokładnie z tych samych względów, z jakich osoby w wieloletnich związkach decydują się na seksualny skok w bok (śmiech). Musiałam coś zmienić w swoim życiu. Stąd nie tylko bardzo współczesna książka, ale też taka, w której nie ma jednego głównego bohatera, lecz historia jest opowiedziana siedmioma różnymi głosami.
KK: Ustalmy zatem: nie porzuca pani kryminału archeologicznego?
M.G.: Nie, skąd! Dopiero by mi się oberwało od wiernych czytelników (śmiech). Obiecuję tu uroczyście i publicznie, że i Mario, i Simona powrócą, tylko nie wiem jeszcze, kiedy.
KK: Thriller staje się pani konikiem?
M.G.: Uwielbiam ten gatunek. A mówią: pisz to, co lubisz czytać. Moje dwie poprzednie powieści, zarówno nominowany w tym roku do Nagrody Wielkiego Kalibru „Ślepy archeolog”, jak i serial audio napisany dla Storytela „Godzina duchów” to też były thrillery psychologiczne. Pierwszy to historia mężczyzny, któremu wydaje się, że kontroluje swoje życie. „Godzina duchów” jest, dla parytetu, o kobiecie, która nie może pogodzić się ze śmiercią dziecka, a musi odnaleźć zaginioną córkę bogatego zleceniodawcy. To zresztą najbliższa mojemu sercu książka spośród wszystkich, które napisałam.
KK: Temat dzieci jest obecny także w „Raju”. Czy strapienie jego bohaterki Teresy losem córki odzwierciedla pani rodzicielskie niepokoje?
M.G.: Tak, Teresa w „Raju” to ja do kwadratu. Wiecznie zatroskana o swoje dzieci, nawet na skraju paniki.
KK: Czy zatem maksyma Shirley Jackson o swobodzie, z którą przychodzi rodzicom wychowującym dzieci pisanie krwawych opowieści nadal jest pani bliska?
M.G.: O tak! Zwłaszcza pod koniec weekendu, kiedy mam już ochotę wszystkich pozabijać, a ponieważ nie mogę tego zrobić, pozostaje mi tylko wymyślić i napisać krwawą scenę (śmiech).
Ale proszę nie oczekiwać ode mnie konsekwencji. Podczas wyjazdów jestem tą, która zanudza towarzystwo opowieściami o dzieciach. Tak bardzo za nimi tęsknię.
KK: Inna bohaterka „Raju”, Ce, jest klinicznym przykładem zombie ery Facebooka, które tylko czeka, by coś wrzucić do sieci. Social media to bardziej szansa na darmową promocję, czy smutny obowiązek związany z koniecznością odsłaniania swojej prywatności przed odbiorcami?
M.G.: Podchodzę do tego całkiem inaczej. Jestem bardzo przeciwna narzekaniu na „dzisiejsze czasy” i twierdzeniu, że „kiedyś było lepiej”. Zresztą mam perspektywę historyczną: tak narzekali już Babilończycy w drugim tysiącleciu przed naszą erą, po nich Rzymianie, itd. Nie chcę tego robić.
Może mi się nie podobać fakt, że dzisiaj życie toczy się w Internecie, ale nie mam zamiaru przed tym uciekać. Zresztą niespodziewanie dla mnie samej nowe technologie otwarły przede mną kolejną płaszczyznę porozumienia z nastoletnim synem, z którym nawzajem dzielimy się trickami prowadzenia kont na Instagramie. Już samo to sprawia, że media społecznościowe są mi bliskie.
KK: Jaką politykę wobec korzystania ze smartfonów, tabletów i mediów społecznościowych stosuje pani wobec swoich dzieci?
M.G.: Wprowadzam ograniczenia: żadnych gier i filmów w tygodniu, w weekendy zaś tylko przez określony czas. Ale zdaję sobie sprawę z tego, że odcięcie nastolatka od telefonu to tak, jak kiedyś założenie mu szlabanu i zakaz wychodzenia do kolegów. Staram się więc jak najwięcej z dziećmi rozmawiać, także o tym, co robią w Internecie. Wierzę w potęgę rozmowy, jak na razie sprawdza się u nas w domu i obym się nie pomyliła…
KK: Jaka refleksja towarzyszy pani, gdy obserwuje w przestrzeni publicznej masy wgapione w swoje telefony?
M.G.: Jak już mówiłam: łatwo jest narzekać. Staram się tego nie robić. Teraz jest po prostu inaczej: nie wiem czy lepiej, czy gorzej. Niewykluczone, że kiedyś wszyscy przeniesiemy się jaźnią do Internetu lub innej wielkiej sieci, i w jakiś sposób zrezygnujemy z życia pod postacią fizycznych ciał. Z tego, co czytam, to nie jest nierealne. Był nawet na ten temat odcinek słynnego serialu „Black Mirror”.
Istnieją nawet teorie, że ewolucja życia na Ziemi w gruncie rzeczy jest ewolucją informacji, obecnie zawartej w DNA, ale w przyszłości już może pozbawionej białkowej formy. Kiedy czytam o tym, mam wrażenie, że mózg mi paruje, ale w sensie pozytywnym. Bardzo chciałabym żyć dostatecznie długo, żeby zobaczyć tak wielkie zmiany.
KK: “Raj” wyłuszcza również fiksację Polaków na punkcie konsumpcjonizmu i uleganie mirażom podsuwanym przez sprytnych marketingowców. Mieszka pani w Wiedniu. Czy Austriacy też przenoszą swoją codzienną aktywność do galerii handlowych?
M.G.: Konsumpcjonizm to coś, co obecnie chyba najszybciej niszczy naszą planetę. Przy czym ja też nie jestem bez grzechu i daję się uwieść zakupom, chociaż zazwyczaj potem tego żałuję.
W Wiedniu galerie handlowe też są pełne, ale kiedy patrzę na wiedeńskie ulice, mam wrażenie, że obserwuję, bardziej niż w Polsce, zrelaksowanych ludzi, którym nie zależy na tym, żeby nosić ubrania z najnowszych kolekcji, które za chwilę staną się niemodne. Wiedeńczycy noszą więcej ponadczasowych ubrań doskonałej jakości, często widuję nieprawdopodobnie eleganckie starsze panie w ciuchach chyba jeszcze sprzed wojny, ale wspaniałych, dziś absolutnie nie do zdobycia.
KK: A jakie trendy literackie obserwuje pani na rynku austriackim?
M.G.: Rynek austriacki jest podobny do niemieckiego. Mam wrażenie, że najbardziej popularne są tu realistyczne i społeczne kryminały. Austriacy mają na przykład uwielbianego własnego autora Wolfa Haasa (tłumaczonego na polski, ale prawie u nas nieznanego), który pisze quasi-kryminały, nawet lekko surrealistyczne, a jednak jest ogromnie popularny.
KK: Jesienią ubiegłego roku ukazała się powieść Joe Hilla, syna Stephena Kinga, w pani przekładzie. Jak zdeklarowana miłośniczka twórczości mistrza grozy wspomina to doświadczenie?
M.G.: Podobno Joe Hill podczas promocji książek nie pozwala mówić o tym, że jest synem Stephena Kinga, ale i tak wszyscy wiedzą (śmiech).
W moim przypadku przeważyła ciekawość i nie rozczarowałam się. Nie wiem, czy istnieje gen dobrego pisania, ale jeśli tak, Joe Hill na pewno odziedziczył go po tacie. Tłumaczenie jego dzieł to było wspaniałe doświadczenie.
KK: Która profesja z pani perspektywy jest trudniejsza: pisarz czy tłumacz? No i która z nich ciekawsza?
M.G.: Pisarz może puścić wodze fantazji, a tłumacz jednak nie powinien tego robić, a w każdym razie nie wolno mu „ulepszać” oryginalnego tekstu, na co – przyznam – nieustannie miałam ochotę (śmiech). Uwielbiam jednak zabawy językiem, więc starałam się znaleźć w oryginalnym angielskim tekście Hilla specyficzną melodię, a następnie oddać ją po polsku. Ale jeśli, jak mówią, tłumaczenie jest jak żona: albo piękna, albo wierna, staram się, żeby moje tłumaczenia były przede wszystkim piękne.
KK: Często prowadzi pani spotkania z pisarzami, dla przykładu na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału we Wrocławiu. Które z nich wspomina pani najlepiej?
M.G.: Chyba to pierwsze, które prowadziłam z Tess Gerritsen. Byłam ogromnie przejęta i zestresowana, bo to wielka i słynna autorka. Tymczasem Tess okazała się przeuroczą panią, która sięga mi do ucha, bardzo lubi polską wódeczkę i ma ogromne poczucie humoru. Postanowiłam zacząć rozmowę z grubej rury i spytałam Tess, która z zawodu jest lekarką, jak najlepiej zabić człowieka. Myślałam, że wykręci się od odpowiedzi, a tymczasem ona bez mrugnięcia okiem udzieliła mi oraz tłumowi zgromadzonemu na sali szczegółowego przepisu. Podbiła serce moje i serca publiczności!
KK: Prowadzi też pani kursy kreatywnego pisania. Czy tego fachu każdy może się nauczyć?
M.G.: Nie wiem czy każdy. Wydaje mi się, że niektórzy mają większą łatwość formułowania myśli na piśmie. To bardzo dobrze, bowiem świat zaludniony przez samych pisarzy byłby koszmarem. Faktem natomiast jest, że rozmaite techniki pisarskie, których uczę, przydają się nie tylko pisarzom, ale wszystkim, którzy muszą coś napisać. Właściwie przydałyby się też policjantom podczas sporządzania raportów (śmiech).
KK: Jakie są pani plany pisarskie?
M.G.: Pracuję obecnie nad powieścią, która połączy ważny, aktualny problem społeczny z wątkami archeologicznymi. Nie chcę jednak o niej mówić, bo jestem bardzo przesądna i póki nie napiszę słowa koniec, nikt nie wie, o czym piszę. Nawet mój własny mąż. Wie tylko wydawca, ale on naprawdę musi (śmiech).
Wywiad przeprowadził Damian Matyszczak.
Zdjęcie autorstwa Wojtka Rudzkiego.
Marta Guzowska (ur. 1967) – od ponad dwudziestu lat jest archeologiem. Pracowała w Troi, w najbardziej prestiżowych wykopaliskach świata. Mieszkała w wielu miejscach na świecie, nie zawsze bezpiecznych. Współprowadzi portal „Zbrodnicze siostrzyczki” i wraz ze współautorkami napisała książkę “Mordercze miasta”. Laureatka Nagrody Wielkiego Kalibru w 2013 za debiut literacki – “Ofiarę Polikseny”, wyróżniona też nominacją do tej nagrody za “Głowę Niobe”, “Chciwość”, “Regułę nr 1” i „Ślepego archeologa”. Laureatka Nagrody Złotego Pocisku za “Regułę nr 1” (Marginesy 2017). Pozostałe jej książki także spotkały się z bardzo dobrym przyjęciem: “Wszyscy ludzie przez cały czas” (2015), “Czarne światło” (2016).
“Raj” to jej pierwsza powieść bez wątku archeologicznego. (mat. wyd.)
Naszą recenzję "Raju" znajdziecie TU.