Nową powieść Ricka Riordana pod tytułem Taniec wdowca można już znaleźć w księgarniach. My mamy dla Was fragment książki! Bierzcie i czytajcie! Kryminał ten ukazał się nakładem wydawnictwa Galeria Książki pod patronatem Kawiarenki Kryminalnej.
1
– Czy mógłby pan łaskawie uciszyć swojego dzieciaka?
Gość stojący przed moją ławką w parku wyglądał jak żywcem wycięty z okładki albumu Fleetwood Mac, tak gdzieś z 1967 roku. Sylwetką przypominał Lindseya Buckinghama, postać z gabinetu krzywych luster – był nienaturalnie wysoki i pękaty nie tam, gdzie trzeba. Miał afro, brodę oraz luźne czarne wdzianko mistrza wschodnich sztuk walki, które niewątpliwie czyniły go pełnoprawnym członkiem subkultury modsów.
Na domiar złego zasłaniał mi niebieskiego mercury’ego cougara rocznik 1968 zaparkowanego siedemdziesiąt metrów dalej, po drugiej stronie parku San Pedro.
– No słucham. – Lindsey otarł czoło. Chwilę wcześniej przerwał prowadzone nieopodal zajęcia z tai-chi i sprawiał wrażenie zdyszanego, zupełnie jakby trochę przesadził z intensywnością wymachów i wykopów.
Popatrzyłem na zegarek. Jeżeli panienka siedząca w cougarze rzeczywiście była z kimś umówiona, ten ktoś powinien się już pojawić.
Spojrzałem na mistrza tai-chi.
– Jakiego dzieciaka?
Trzy metry na lewo ode mnie Jem wykonał kolejne wahnięcie na huśtawce, zasypując uczniów Lindseya Buckinghama gradem kul. Ile sił w płucach naśladował warkot samolotu, a tych sił miał naprawdę sporo jak na czterolatka. Wycelował palce u nóg jak lufy karabinów i rozpoczął ostrzał.
Niewykluczone, że faktycznie utrudniało to uczniom Lindseya koncentrację. Jedna z nich, niska, jajowata kobieta w różowym dresie, próbowała właśnie przykucnąć do figury pełzającego węża. W pewnej chwili klapnęła na zadek, zupełnie jakby została postrzelona.
Lindsey Buckingham potarł się po karku i spiorunował mnie wzrokiem.
– Dzieciaka na huśtawce, głąbie.
Wzruszyłem ramionami.
– To jest plac zabaw. Dzieciak się bawi.
– Jest siódma trzydzieści rano. My tu ćwiczymy.
Spojrzałem na uczniów Lindseya. Różowa jajowata kobieta podnosiła się właśnie z ziemi. Obok niej drobna Latynoska rozcinała nerwowo dłońmi powietrze, zaciskając mocno powieki, jakby obawiała się tego, w co może trafić. Dwaj pozostali uczniowie, Anglosasi w średnim wieku, z brzuszkami i kucykami, brnęli na miarę swoich możliwości przez zestaw ćwiczeń, ze zmarszczonymi czołami, oblewając się obficie potem. Nic nie wskazywało na to, aby któremukolwiek udało się osiągnąć wewnętrzny spokój.
– Powinien im pan zwrócić uwagę, żeby trzymali stopy pod kątem czterdziestu pięciu stopni – zauważyłem. – Przy równoległym ułożeniu nie da się utrzymać stabilnej pozycji.
Lindsey otworzył usta. Gdzieś w głębi jego gardła rozległo się ciche kaszlnięcie.
– Przepraszam. Nie miałem pojęcia, że rozmawiam z mistrzem.
– Tres Navarre – przedstawiłem się. – Zazwyczaj noszę koszulkę z napisem „Mistrz”, ale akurat poszła do pralni.
Wychyliłem się za niego, spoglądając na cougara. Kobieta siedząca za kierownicą nie drgnęła ani o centymetr. Na parkingu San Antonio College nie było nikogo innego.
Słońce zaczynało się dopiero wznosić nad białą kopułę uczelnianego planetarium, ale chłód nocy zdążył się już ulotnić. Wyglądało na to, że czeka nas kolejny dzień z trzydziestostopniowym upałem. Z baru z tacos na Ellsworth zaczynały dolatywać aromaty chorizo i kawy.
Na huśtawce Jem zniżył lot do kolejnego ataku.
– Iiiiiioooooouuuuu! – zawołał. Zaraz potem zaterkotały karabiny maszynowe.
Lindsey Buckingham posłał mi zagniewane spojrzenie. Ani myślał się odsunąć.
– Zasłania mi pan widok na parking – zauważyłem.
– Och, najmocniej przepraszam.
Czekałem.
– Nie przesunie się pan?
– A nie uspokoi pan dzieciaka?
Ech, te poranki. Nie dość że mamy październik w Teksasie i człowiek wciąż czeka na nadejście pierwszego zimnego frontu, nie dość że szefowa wysyła go z jej czteroletnim synkiem na obserwację, to musi jeszcze znosić wiszącego mu nad głową Lindseya Buckinghama.
– Proszę posłuchać – powiedziałem. – Widzi pan ten plecak? Mam tam sanyo TLS 900. Obiektyw pozwala uzyskać ostrość do dwustu metrów. Niestety wśród jego funkcji nie ma prześwietlania idiotów. Jeżeli odsunie się pan na bok, lada chwila będę miał możliwość wykonania kilku efektownych ujęć panny Kearnes spotykającej się z osobą, z którą nie powinna się spotykać. Mój klient sporo mi za te zdjęcia zapłaci. Jeżeli się pan nie odsunie, wykonam co najwyżej kilka efektownych ujęć pańskiego krocza. Tak oto przedstawia się w skrócie sytuacja.
Lindsey otarł z brody kilka kropelek potu. Spojrzał w stronę plecaka. Spojrzał na mnie.
– No i chuj.
Jem wzbijał się coraz wyżej i pokrzykiwał coraz głośniej. Chudziutkie nóżki zacisnął w klepsydrę. Zatrzymując się w najwyższym punkcie, osiągał stan nieważkości. Jedwabiste czarne włosy unosiły się niczym kolce jeżowca, oczy miał szeroko otwarte, a jego buzię rozjaśniał uśmiech, który ledwo się tam mieścił. Zaraz potem twarzyczkę Jema ogarniał wyraz niecnej determinacji. Nurkował z powrotem w kierunku uczniów tai-chi, terkocząc karabinami maszynowymi. Luftwaffe w krótkich spodenkach.
– A nie moglibyście się przenieść gdzieś indziej? – zasugerowałem. – Tam nad strumykiem jest chyba miejsce w sam raz do ćwiczeń.
Lindsey zrobił oburzoną minę.
– „Tego, co mocno zakorzenione, nie sposób wyrwać”1.
Wszystko mogłoby się jeszcze skończyć pokojowo, gdyby nie zacytował Lao Tzu. Drażni mnie, kiedy ktoś to robi. Z westchnieniem podniosłem się z ławki.
Lindsey musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Kiedy się wyprostowałem, moje oczy znalazły się na wysokości jego jabłka Adama. Z jego ust wydobywał się aromat indiańskiego koca.
– Sprawdzimy zatem, kto ma sprawniejsze ręce – oświadczyłem. – Potrafisz walczyć rękami?
Prychnął.
– Żarty sobie stroisz?
– Pójdę stąd, jeżeli mnie powalisz na ziemię. Jeśli ja powalę ciebie, ty sobie pójdziesz. Gotowy?
Nie wyglądał na specjalnie zdenerwowanego. Uśmiechnąłem się do niego. Potem go pchnąłem.
Na pewno wiecie, w jaki sposób popychają się faceci – uderzają w klatkę piersiową, zupełnie jak osiłki w szkołach próbujące zastraszać innych uczniów. Idiotyzm. W tai-chi pchnięcie nosi nazwę liu – „wykorzenienie”. Trzeba przykucnąć, chwycić przeciwnika poniżej klatki piersiowej i wykonać ruch, jakby wyrywało się drzewo z ziemi. Proste.
Kiedy Lindsey Buckingham znalazł się w powietrzu, wydał dźwięk przypominający ostry ton saksofonu tenorowego. Poleciał z pół metra w górę i dwa metry do tyłu. Rymsnął na tyłek przed swoimi uczniami.
Na huśtawce Jem zaprzestał ostrzału z karabinów maszynowych i zaczął chichotać. Faceci z kucykami przerwali ćwiczenia i wlepili we mnie wzrok.
– O rany – wykrztusiła kobieta w różowym dresie.
– Nauczcie się przewrotek – poradziłem im. – W przeciwnym razie upadki będą bolesne.
Lindsey zbierał się powoli z ziemi. We włosach miał trawę. Widać było jego bieliznę. Stał pochylony, dzięki czemu nasze twarze znalazły się na jednej wysokości.
– Do diaska – mruknął.
Jego twarz zrobiła się purpurowa. Zacisnął dłonie w pięści, zaczął je unosić i opuszczać, jakby nie mógł się zdecydować, czy mnie uderzyć.
– Powinieneś teraz powiedzieć: „Zhańbiłeś moją szkołę” – podpowiedziałem. – A potem wezwać resztę chłopaków z nunczako.
Pomysł musiał się spodobać Jemowi. Wyhamował huśtawkę na tyle, żeby z niej zeskoczyć, po czym podbiegł i całym ciężarem uwiesił się na mojej lewej ręce. Uśmiechem dał mi znak, że jest gotów do walki.
Uczniowie Lindseya wyglądali na zakłopotanych, co skłoniło mnie do podejrzeń, że zapomnieli, jak się walczy nunczako.
Cokolwiek Lindsey zamierzał powiedzieć, przerwały mu dwa ostre trzaski, które dobiegły zza moich pleców. Ich dźwięk odbił się delikatnym echem od budynków San Antonio College.
Wszyscy zaczęli się rozglądać, mrużąc oczy.
Kiedy mój wzrok padł w końcu na niebieskiego cougara rocznik 1968, którego miałem obserwować, zauważyłem smużkę dymu wypływającą przez okno po stronie kierowcy.
Wokół samochodu było pusto. Kobieta nadal siedziała nieruchomo z głową opartą o zagłówek, zupełnie jakby drzemała. Ogarnęło mnie przeczucie, że szybko się nie obudzi. Ogarnęło mnie przeczucie, że klient nie zapłaci mi sporej sumki za fotografie.
– Jezusie – powiedział Lindsey Buckingham.
Żaden z jego uczniów nie zdążył się chyba zorientować, co się stało. Brzuchacze popatrywali po sobie zdezorientowani. Jajowata kobieta w różowym dresie podeszła lekko wystraszona i zapytała, czy udzielam lekcji tai-chi.
Uśmiechnięty Jem nadal wisiał na mojej ręce; on również nie zdawał sobie z niczego sprawy. Spojrzał na swój kolorowy zegarek i wykonał kilka obliczeń z szybkością nieosiągalną dla wielu dorosłych.
– Dziesięć godzin, Tres – stwierdził uszczęśliwiony. – Dziesięć godzin, dziesięć godzin, dziesięć godzin.
Jem pilnował dla mnie czasu – odliczał godziny, które zostały do momentu, kiedy przestanę być praktykantem u jego matki i zdobędę prawo do własnej licencji prywatnego detektywa. Obiecałem mu, że kiedy wybije godzina zero, urządzimy sobie imprezę.
Przeniosłem wzrok na niebieskiego cougara, gdzie wąska smużka dymu nadal wydobywała się przez okno tuż obok głowy panny Kearnes.
– Chyba musimy wrócić do trzynastu, brachu. Dzisiejszy poranek raczej nie będzie się liczył.
Jem roześmiał się w taki sposób, jakby było mu wszystko jedno.
1 Lao Tzu, Tao Te Ching, tłum. Michał Lipa, Wydawnictwo HELION, Gliwice 2016, s. 125.