5. maja nakładem wydawnictwa Agora ukaże się powieść Beaty i Eugeniusza Dębskich "Dwudziesta trzecia". To pierwsza część cyklu kryminalnego o byłym gliniarzu Tomaszu Winklerze. Zapraszamy do lektury fragmentu powieści!
FRAGMENT POWIEŚCI
Gdy przeczytał w „Kultura Wrocław” wywiad z Maj Sjöwall i dowiedział się, że Szwedka uważa Mankella za nudziarza, pomyślał, że uhonorowana nagrodą Wielkiego Kalibru babcia trochę przesadziła. Nie widział w Mankellu bóstwa kryminału, za Białą lwicę wpuściłby mu zaskrońca w bokserki, ale nudziarzem nigdy by go nie nazwał. A tu zasnął na kanapie z jego powieścią na piersi! Fakt, że czasem wydawało mu się, że autor ma pomocników, lepszych i gorszych, a wszyscy i tak odzyskują werwę, chęć do pracy i talent, dopiero gdy szef wchodzi do ich tajnej pracowni i pyta, kto tak spieprzył ten ostatni kawałek w nowo powstającej powieści. To by tłumaczyło, dlaczego zasnął.
– Babciu, kawka?
– Kawka, kawka! – zawołała. – Partyjka?
– Partyjka, partyjka!
Ekspres mrugał, sygnalizując podgrzewanie wody. Tomasz wdusił przycisk „lunga” i po chwili zaniósł kawy do pokoju babci. Kropka, siedząca już na „swoim” krześle, uważnie sprawdziła, czy nie postawił na stole talerzyka z ciasteczkami. Sapnęła z dezaprobatą. Babcia Roma zmieniła okulary, przesunęła w jego stronę bloczek i długopis. Zaczęła tasować karty.
Uderzyła kantami talii o stół, wyrównała je, podała do przełożenia.
Przełożył karty, trzema kreskami wyrysował tabelkę do tysiąca.
Babcia nie była w dobrym humorze. Wyraźnie parła do zwady. Rozdała karty, dwa musiki, reszta dla graczy. Układała swoje, ale jej wzrok lewitował gdzie indziej.
– Znalazł mnie pewien facet, niewiele o nim wiem – zagaił, wiedząc, jak można poprawić jej humor.
– Hm? – mruknęła, rzuciwszy jedno ostre spojrzenie znad okularów.
– Chce mnie zatrudnić.
– Masz się turlać po materacach z gówniarzami z dobrze sytuowanych, ale niedobrych domów?
– Nie. – Ułożył swoje karty. Sześćdziesiątka z ręki. Dama do osiemdziesiątki. – Ja sto.
– Dam dziesięć. A na czym ma polegać ta praca?
Udawał, że liczy.
– Sto dwadzieścia. Mam znaleźć dowody, że określony osobnik zabił jego żonę.
– Uuu! – Opuściła głowę i patrzyła na niego nad szkłami. – Brzmi nieźle.
– Tak. Choć trochę „nie halo” dla samotnego cywila.
– Myślisz? Trzydzieści.
– Graj.
Odkryła musik z prawej. Król karowy, walet kier, dziesiątka trefl. No to musi mieć setkę.
– A płaci?
Na to pytanie czekał. Był pewien, że odpowiedź wytrąci babcię ze złego humoru. Nieważne, weźmie to zlecenie czy nie. Będzie o czym gadać przez kilka następnych tygodni. Albo w stylu „co kupimy”. Albo „co moglibyśmy kupić, ale nie kupimy...”.
– Zaoferował sto tysięcy za miesiąc. Dałaś mi kartę? – rzucił niedbale.
Zwinęła nieskazitelnie, precyzyjnie ułożony wachlarz, plasnęła nim o stół.
– Powtórz, proszę.
– Pytałem, czy dałaś mi kartę.
– Tomaszu! Tak ci wpierdolę, że nie siądziesz na dupie.
Prychnął.
– Przecież ładnie się wyrażałem o słuchu w naszej rodzinie. Dobrze usłyszałaś. Sto tysięcy złotych za miesiąc dochodzenia. Bez względu na wynik. Jeśli udowodnię, że ten gość zabił jego żonę – trzysta tysięcy.
Rozważała chwilę tę propozycję.
– Coś dużo... – szepnęła w końcu.
– No, babciu, dużo, bo to nie w kij dmuchał, prawda? Jak mnie policja nakryje, to mało szans, że uda ślepą. Dobrze, jak nie oskarżą mnie o umyślne zacieranie śladów. A na pewno wpieprzą, tyle że mogą mocno, mogą słabiej, ale wpierdol nie ominie. To raz. Po drugie, jak to robić, nie mając papierów, nakazów, ogólnie mówiąc, mocy prawa? Po trzecie, zleceniodawca twierdzi, że ma dowody, ale policja ich nie chce. Co to znaczy?
– Albo policji jest na rękę ten stan, jaki teraz mają. Albo... – zawahała się – to, co on uważa za dowód, jest nic nie warte.
– Albo w ogóle nic nie ma, tylko tak gada, żeby mnie przekonać.
Milczeli oboje długą chwilę. Wiedzieli, i ona, blisko osiemdziesięcioletnia staruszka, niewierząca, nieutytłana przez poprzedni ustrój, racjonalistka i humanistka, i on, humanista, lekko sponiewierany przez układy w pracy, trzeźwo maszerujący przez życie, że sprawa może mieć, i pewnie ma, drugie dno, a może i trzecie.
Babcia nagle rozłożyła karty, zawistowała w asa kier. Zrzucił dziewiątkę.
– Sto! – Roma położyła damę kierową. Zabił ją dziesiątką. – Jednak miałeś, draniu – mruknęła pod nosem.
Były przecież dwa musiki, rozkład kart nie do końca pewny i przewidywalny.
– Sześćdziesiąt! – zameldował damą trefl. Nie przebiła, podłożyła waleta. Aha, zatem as jest w drugim musiku, warto go zgarnąć, czyli zaczaić się na ostatni sztych. – I po sześćdziesiąt! – Wycyckał babcię z trumfów królem. Oddała dziewiątkę, dziesiątkę zostawił sobie na ostatnią wziątkę. Zawistował asem pik, spadła dziesiątka. O, czyżby babcia miała jeszcze czterdziestkę? – No to w piki! – Położył waleta pik.
Rzuciła mu ponure spojrzenie. Przebiła waleta królem.
Ha! Udało się rozbić meldunek! Jeszcze kilka wistów, ostatnia lewa na dziesiątkę atutową.
– Uhu-hu! Babcia ma w tyły! – oświadczył. Policzył swoje wziątki plus dwa musiki plus meldunek. – Ja mam sto pięćdziesiąt, czyli tobie zabrakło.
– Ale jakby się udało... – powiedziała wolno Roma.
Doskonale wiedział, co ma na myśli. Zupełnie nie przejmowała się przegraną grą. Tomasz też, ale chciał sprowokować babcię do większego wzruszenia. Takie było zalecenie lekarzy – żwawsze dyskusje, energiczne myślenie, trochę emocji.
– Ale się nie udało. Zapisuję minus sto trzydzieści.
– Nie przeginaj, Tomaszku. Wiesz, o czym mówię. O tych trzystu tysiącach.
– A nie o zadośćuczynieniu sprawiedliwości? – zapytał przekornie.
– Też. Ale za te pieniądze ustawiłbyś się w życiu, przestał martwić o jutro, choć i tak nie masz poważniejszych powodów! – szybko się zastrzegła. – A najważniejsze, ty wiesz przecież – pokazałbyś ogromnego fucka swoim przyjaciołom i nieprzyjaciołom.
– Pod warunkiem że ten gość nie jest paranoikiem, pod warunkiem że ktoś zabił... – Przypomniał sobie notki gazetowe. – Dobra, rzeczywiście ktoś zabił jego żonę. Ale nie mamy pewności, że to był ten lekarz. – Przypomniał sobie nagle słowa Szeremety: „mordercą jest lekarz, jeden z tych, którzy zeznawali przeciwko panu, to była zmowa, pan wie przecież”. Tego babci nie musi mówić. – W każdym razie niewiele jest pewnych rzeczy w tej sprawie.
Babcia zgarnęła wszystkie karty, odruchowo podzieliła na dwie części, przetasowała. Złożyła, przesunęła w stronę wnuka.
– Rozdajesz.
Wziął karty, przetasował. Odłożył.
– Jakoś nie mam ochoty na tysiąca – powiedział. – Przepraszam.
– Ja też. Za szybko trzeba myśleć, a ja mam mózg teraz załadowany prezentami, jakich będę się domagać, gdy już dostaniesz swoje pieniądze. – Roma się uśmiechnęła. – Ja sobie pasjansa postawię, a ty idź myśleć. Tylko daj mi papierosa. Jednego! – syknęła, widząc, że wnuk otwiera usta do protestu. – Zróbmy tak: po fajce i malutkim... Jak to pisał Andrzej Waligórski o swojej żonie?
– „A Lesia wypiła sobie jedną małą wódeczkę” – zacytował Tomasz, wstając z krzesła.
– Właśnie. Wypijmy sobie po jednej małej wódeczce.
Poszedł do kuchni, przyniósł na tacy popielniczkę, dwa napełnione koniakiem kieliszki. Zapalili. Babcia z przyjemnością zaciągnęła się camelem.
– Idź sobie. Nie musisz widzieć mojego upadlania się.
Obszedł stół, pocałował ją w podstawiony policzek. Z kieliszkiem w dłoni pomaszerował do siebie.
(mat. wyd.)