12. sierpnia swoją premierę miała powieść Dariusza Grochala pod tytułem „Trzecia strona medalu”. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa LIRA pod patronatem Kawiarenki Kryminalnej. Zapraszamy do przeczytania fragmentu powieści!
PROLOG
Dzielnica domków jednorodzinnych w centrum Warszawy straciła swój dawny blask. Wille, które powstawały zaraz po wojnie, lata świetności miały już za sobą. Coś dziwnego wyczuwało się jednak w tej okolicy. Wszystkie budynki otoczone były wysokimi ogrodzeniami. Na płocie każdego z nich można było znaleźć informację, która firma ochroniarska pilnuje danego obiektu. Z podwórek dobiegały odgłosy głośnego ujadania psów. Nie widać było nigdzie spacerowiczów ani bawiących się dzieci.
Olaf bez trudu odnalazł numer siedemnaście. Był to ostatni dom na ulicy. Zaparkował mercedesa, którego najlepsze lata również minęły bezpowrotnie, dzięki czemu idealnie wpisywał się w klimat otoczenia. Podszedł do furtki i wcisnął przycisk domofonu. Po chwili przez trzeszczący głośnik usłyszał chropowaty głos starszego mężczyzny.
— Kto tam? Halo? Kto dzwoni? — Padło z głośnika.
— Kurier z przesyłką do pana — odpowiedział.
— Ale ja niczego nie zamawiałem. To musi być jakaś pomyłka.
— Pan Mieczysław Wybraniec? To jest numer siedemnaście, tak? Taki jest na bramie.
— Tak. Zgadza się — odparł chropowaty głos. — Ale ja niczego nie zamawiałem.
— Wie pan, jak to teraz jest. Niczego człowiek nie zamawia, a i tak coś przysyłają. Proszę otworzyć. To bezpłatna przesyłka.
Bzzzzzzzz — zabrzmiał sygnał zwalniający zamek w furtce i Olaf pewnym krokiem ruszył w stronę drzwi domu, w których — podpierając się na lasce — czekał zdziwiony właściciel posesji. Czujnym wzrokiem rozglądał się na boki, czy zaraz zza winkla nie wyskoczy wściekły wilczur. W prawej ręce trzymał plik kartek, a lewą schował do kieszeni, gdzie na wszelki wypadek włożył gaz pieprzowy.
— Pan jest kurierem? — zapytał zdziwiony Wybraniec.
— W pewnym sensie tak. Przesyłam pozdrowienia od Hansa Limby.
— Kogo? — odparł staruszek, któremu to nazwisko zaczynało coś mówić, ale nie mógł skojarzyć, gdzie i kiedy je słyszał.
— Od Hansa Limby, skurwysynu! Pamiętasz go? Pamiętasz, jak go biłeś? Patrz! Patrz, kurwa! — powiedział, podsuwając Wybrańcowi pod nos jakiś papier. Bardziej zaskoczony niż wystraszony Wybraniec miał już powiedzieć, że nie widzi bez okularów, ale zdał sobie sprawę z tego, że ma do czynienia z kimś, kto wie o nim wszystko.
— Ale czego pan chce? Proszę stąd wyjść. Proszę wyjść, bo zadzwonię po policję — odparł wyraźnie już zdenerwowany.
— Jedną ręką bym cię udusił, ty skurwielu. Jedną ręką, gdybym tylko chciał. Pamiętasz go? Pamiętasz?!
— To było tyle lat temu... To chyba ten volksdeutsch?
W tym momencie Olaf nie wytrzymał i uderzył pięścią w twarz Wybrańca, a ten upadł przerażony. Już miał kopnąć leżącego staruszka, gdy w ostatniej chwili przyszło otrzeźwienie i opanował nerwy. Patrzył przez chwilę, jak starzec z wielkim trudem, z pomocą laski, podnosi się z ziemi.
Spojrzał mu prosto w oczy i dostrzegł w nich strach. Napawał się widokiem przestraszonego, bezbronnego mężczyzny. Wybraniec otworzył usta i chciał już coś powiedzieć, ale Olaf bezceremonialnie napluł mu w twarz, rzucił w niego papierami, odwrócił się i wychodząc, krzyknął:
— Jak nie pamiętasz, to sobie przypomnisz, skurwielu!
1
Bernard obudził się z okropnym bólem głowy. Dopiero po paru sekundach uświadomił sobie, że do rana analizował dostarczone mu dokumenty. Jak to miał w zwyczaju, analizy materiałów dokonywał w nocy, przechadzając się po swojej prywatnej bibliotece. Nocne spacery, podczas których co jakiś czas przystawał i podziwiał z dumą bogatą kolekcję zgromadzonych woluminów, nie byłyby tak męczące, gdyby nie nawyki jeszcze z młodych lat. Co prawda wódkę zamienił na drogą whisky, a papierosy — na cygara, ale w dalszym ciągu pochłaniał ogromne ilości używek, a to coraz bardziej odbijało się na jego zdrowiu.
Leżąc z bólem głowy, próbował sobie przypomnieć moment powrotu do sypialni. Luka w pamięci utwierdziła go w przekonaniu, że po raz kolejny zasnął w bibliotece, a w łóżku znalazł się dzięki pomocy Grzegorza, który był jego totumfackim. Ten były komandos, mierzący prawie dwa metry, traktował Bernarda niczym ojca. W ich relacji, która już dawno wyszła poza granice szef — pracodawca, było coś z rodzinnej miłości. Bernard przed laty wziął rozwód i od tego czasu nie związał się z żadną kobietą. Z małżeństwa miał co prawda córkę, ale ta najpierw wychowywała się z matką, a teraz była już dorosłą kobietą mającą własne życie. Praktycznie nie utrzymywał z nią kontaktu. Zgodziła się, aby ze swojego majątku sfinansował jej studia w Szwajcarii, po których dostała w Zurychu dobrą pracę. Ojciec był dla niej obcy — zajęty robieniem nie do końca legalnych interesów nie zabiegał o kontakty z dzieckiem, ograniczając się jedynie do płacenia alimentów.
Samotność tłumił, prowadząc liczne biznesy. Z drobnego cinkciarza, jakim był w poprzednim ustroju, dzięki bezwzględnemu wykorzystywaniu swoich kontaktów w SB przeistoczył się w rekina finansjery. Obecnie, będąc jednym z najbogatszych ludzi w Polsce, otoczony armią prawników, która robiła, co mogła, aby nikt nigdy nie doszukał się nieprawidłowości w gromadzeniu jego fortuny, mógł oddać się swojej pasji. Przed laty był świadkiem wydarzenia, o którym nie chciał mówić ze szczegółami, a które doprowadziło do tego, że stał się głównym sponsorem badań nad zjawiskami paranormalnymi.
Dodając do tego jowialny sposób bycia i stek przekleństw, jakie padały z jego ust w prywatnych rozmowach, na salonach traktowany był jak dziwak. Niegroźny, dopóki nie weszło mu się w drogę, toteż zapraszano go tylko na oficjalne gale biznesu. Prywatnie nikt nie chciał z nim utrzymywać bliższych kontaktów, a i on sam o to nie zabiegał. Wystarczała mu relacja z Grześkiem, którego traktował trochę jak syna. Był jednak człowiekiem kochającym wszelkie możliwe przyjemności i od zawsze — typem kobieciarza. Obecnie unikał pakowania się w jakiekolwiek romanse, a wszelkie jego erotyczne potrzeby zaspokajały zatrudnione przez niego dziewczyny, zarówno asystentki, jak i gosposie.
Zawsze powtarzał Grzegorzowi: „Po co mam płacić dziwce za seks albo pakować się w romans z kobietą, która pokocha moje pieniądze? Płacę tym dziewczynom za ich pracę i daję nadzieję, że może kiedyś zdobędą moje serce”. Każdą taką wypowiedź, powtarzaną zresztą do znudzenia, kwitował salwą rubasznego śmiechu. Grzesiek również się śmiał, choć w głębi duszy ten słyszany tysiące razy dowcip był jedyną rzeczą, jaka wkurzała go u Bernarda.
Ich znajomość zaczęła się dekadę temu. Grzesiek, wówczas członek elitarnej jednostki SB, która sama siebie nazywała Nieznanymi Sprawcami, dostał na początku osiemdziesiątego dziewiątego roku od swoich przełożonych zadanie specjalne polegające na zamordowaniu dwóch księży, którzy mogli stanowić niebezpieczeństwo w toczących się rozmowach komunistów z Solidarnością. Z księdzem Niedzielakiem poszło mu łatwo, wystarczył jeden cios karate, aby siedemdziesięciopięciolatek wyzionął ducha. Ta metoda nie spodobała się jednak jego przełożonym, gdyż w jasny sposób sugerowała morderstwo, toteż tydzień później w Białymstoku sprawę rozwiązał inaczej — podpalając mieszkanie na plebanii. Dumny z dobrze wykonanego zadania, odznaczony medalem, awansowany i hojnie nagrodzony pewnie zapomniałby szybko o całej sprawie, gdyby nie dochodzenie wszczęte dwa lata później, kiedy to śledczy niemal deptali mu po piętach. Spanikowany, pozbawiony protekcji przełożonych, którzy byli gotowi wydać go, gdy tylko prokuratorzy trafią na ich ślad, znalazł się na skraju załamania nerwowego. Popadł w alkoholizm i przez trzy miesiące nie pojawiał się w jednostce, przedstawiając tylko lewe zwolnienia lekarskie.
Kiedy do jego drzwi zapukał tęgi mężczyzna w średnim wieku, zrezygnowany, gotowy na wszystko otworzył, ciesząc się, że to koniec i że za chwilę na jego dłoniach zatrzasną się kajdanki. Nic takiego się jednak nie stało. Mężczyzna pewnym krokiem wtargnął do mieszkania, rzucił na podłogę podróżną torbę i zasapany powiedział:
— Zbieraj się. Tu masz ciuchy i nowe dokumenty. Od teraz pracujesz dla mnie. Jak chcesz zabrać coś osobistego, to pakuj do torby, bo twój lokal pójdzie z dymem. Masz dziesięć minut. Czekam pod bramą w samochodzie. — Nieznajomy, będąc już na progu, obejrzał się przez ramię i krzyknął: — Nie, kurwa! Masz piętnaście minut. Umyj się, bo strasznie śmierdzisz! (mat. wyd.)