- O czym to właściwie jest? - zapytał mój mąż, który żadnego tomu przygód rodziny Sempere nie miał jeszcze w ręku.
- O Barcelonie – odparła mama, która dopiero co zakończyła lekturę ostatniej części cyklu „Cmentarz Zapomnianych Książek”. - O historii, polityce, jest też wątek kryminalny. Ale główną bohaterką „Labiryntu duchów” jest książka! - tłumaczyła z błyskiem zapalonej czytelniczki w oku.
Po krwawych latach wojny domowej w Hiszpanii rządy sprawuje generał Franco. Jest koniec lat 50. W niewyjaśnionych okolicznościach znika minister kultury Mauricio Valls. Zadanie odnalezienia go zostaje przydzielone agentce specjalnej, Alicji Gris. Ma to być ostatnie zlecenie, które dla swojego szefa wykona piękna tajniaczka. Potem kobieta pragnie wreszcie rozpocząć zwyczajne życie. Oczywiście nie będzie to takie proste.
Alicja jedzie z Madrytu do Barcelony, gdzie wraz z przydzielonym jej do pomocy policjantem Vargasem podejmuje trop, który wiedzie ją w sam środek politycznych intryg, oburzającej afery, jaką uknuli wpływowi oficjele oraz w sekretny świat książek, którego epicentrum tkwi na ulicy Santa Anna w księgarni Sempere i Synowie.
Dobrze nam znane postacie z trzech poprzednich powieści Zafóna („Cień wiatru”, „Gra anioła”, „Więzień nieba”) takie jak Daniel i Bea Sempere, David Martin, Julian Carax czy Fermín Romero de Torres też naturalnie pojawiają się na kartach „Labiryntu duchów”. A Alicja musi działać szybko i w sposób wystarczająco przebiegły, by uchronić rodzinę księgarzy przed niebezpieczeństwem.
W „Labiryncie duchów” Zafón zgrabnie wiąże wszystkie porozrzucane w poprzednich powieściach wątki. Z jednej więc strony najbardziej komfortowym rozwiązaniem byłoby przeczytanie jednym tchem wszystkich części po kolei. W końcu od momentu, w którym wyszedł u nas rozpoczynający tę barcelońska przygodę „Cień wiatru” minęło już dwanaście lat, można więc było co nieco zapomnieć. Jednak lektura bez uprzedniego przypomnienia wcześniejszych tomów też pozwala zorientować się w fabule.
Wkroczenie w progi księgarni Sempere i Synowie to jak powrót do dawno niewidzianych przyjaciół. Do tego obowiązkowa wizyta u Izaaka na Cmentarzu Zapomnianych Książek, spacer wąskimi uliczkami Barcelony w cieniu złowrogo rzucanym przez więzienie Montjuic, gdzie skończył niejeden z bohaterów tetralogii. Przeciskanie się w tłumie na Rambli, myszkowanie w zakurzonych tomach na półkach najbardziej klimatycznej powieściowej księgarni. Czegóż chcieć więcej?
„Labirynt...” ma monstrualne rozmiary (891 stron), ciężko go nawet utrzymać przez dłuższy czas w ręku. Jednak podczas lektury, którą delektowałam się przez kilka wieczorów, nie było ani jednego momentu, w którym poczułabym się znużona. Przez te niemal dziewięćset stronic napięcie nie opada. Przedstawiona intryga jest niezwykle wciągająca, odpowiednio pogmatwana i nic tu nie jest takie, jakim na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać.
I jeszcze skrzące się humorem dialogi, które brzmią jak przerzucanie się piłeczką pingpongową przez wytrawnych semantycznych graczy. A już kwieciste, przezabawne przemowy Fermína są istnym majstersztykiem. Tak na marginesie - Zafón uchyla też rąbka tajemnicy co do przeszłości Fermína.
Wszystko to w tle krwawej jatki, jaką zgotował swoim rodakom generalissimus, a której to konsekwencje Hiszpanie znosili jeszcze przez długie dziesięciolecia.
Lecz w tym wszystkim, jak zaznaczyła to moja mama, najistotniejsza jest książka. „Labirynt duchów” (a także poprzednie tomy) to swoista oda do książki. To powieść o miłości do czytania i szacunku do samych woluminów. To najwspanialsza uczta dla każdego książkofila.
Carlos Ruiz Zafón
„Labirynt duchów”
przeł. Katarzyna Okrasko i Carlos Marrodán Casas
Wydawnictwo Muza SA
Warszawa, 2017
891 s.