„Z lekcji historii wyniosłem naukę, że zapalczywość i pieniactwo w sprawach politycznych to nasza narodowa cecha. To, co obserwujemy dzisiaj, to na szczęście tylko trash talk, jak przed pojedynkiem bokserów. Wrzeszczymy na siebie, ale obie strony wiedzą, że nic im tak naprawdę nie grozi. Były czasy, że groziło. Mieszkam dwieście metrów od miejsca, gdzie zamordowano Grzegorza Przemyka. Znam ludzi, którzy przeszli w stanie wojennym straszne rzeczy i dlatego kontrapunktem do tej współczesnej opowieści jest stan wojenny. ”
Kawiarenka Kryminalna: W „Bezruchu” odtwarza pan atmosferę początku pandemii koronawirusa w Polsce. Bohaterom powieści stopniowo udziela się groza wyzierająca z serwisów informacyjnych, audycji i programów telewizyjnych. Rośnie liczba zakażonych, umierają dziesiątki osób. Pielęgniarka po powrocie z wielogodzinnego dyżuru pierze ubrania w dziewięćdziesięciu stopniach, wszyscy precyzyjnie szorują ręce i powątpiewają, czy kilka warstw bawełny składających się na maseczkę ochroni ich przed wniknięciem wirusa. A jaka była pana percepcja sytuacji w pierwszych dniach, tygodniach pandemii i lockdownu? Co pan zapamięta z tego okresu?
Grzegorz Kapla: W przededniu wybuchu pandemii wróciłem z długiej podróży do Delty Mekongu. Byłem niewyspanym, ale opalonym, szczupłym blondynem, który miał w planach tournée po klubach i barach, gdzie mógłby opowiadać trzymające w napięciu podróżnicze historie. Byłem więc cholernie rozczarowany. Mijała moja życiowa szansa.
Ale odpowiem poważnie: od razu zrozumiałem, jak jest źle. Pisarze nie mieli szans na żadne „tarcze”, nikogo nie obchodziło, że księgarnie nie pracują, a wydawnictwa zamrażają swoje plany. Ale zobaczyłem też szansę. Pisanie to jakiś rodzaj szaleństwa, które trzeba uprawiać w samotności. W izolacji. Żyjesz pośród ludzi zrobionych z liter. Znikasz z prawdziwego świata. Zapominają o tobie.
Czasami na zawsze.
KK: „Bezruch” odbieram także jako swoistą kronikę wydarzeń ubiegłego roku. Kiedy pojawiła się u pana myśl o spożytkowaniu zagadnienia pandemii dla potrzeb cyklu z podkomisarz Olgą Suszczyńską vel Serbią? Czy notował pan na bieżąco interesujące, istotne wydarzenia tamtego czasu, czy może potem robił kwerendę?
G.K.: Nie wiem, czy słowo „kronika” mi się podoba. Ja po prostu używam reporterskiego warsztatu do opowiadania o świecie przedstawionym. Lubię, kiedy Krakowskie Przedmieście z liter wygląda podobnie do tego z cegieł i cementu. Nie robiłem kwerendy. Ufam, że liczą się emocje. Jeśli opowiadający wierzy w tę opowieść, uwierzą też słuchacze. To jakiś rodzaj metafizyki. Rozmawialiśmy o tym kilka dni temu z Andrzejem Piasecznym i wiem od niego, że z byciem na estradzie jest tak samo. Jeśli wierzysz w ten gest ręką, to tysiąc ludzi pod sceną też uwierzy i podniesie swoje.
KK: Pochyla się pan nad ewolucją postawy społeczeństwa wobec zrazu nieznanego zagrożenia. Szybko nastąpiło rozprężenie, Serbia trafnie konstatuje: "Ludzie już rzygają tą kwarantanną. Już wychlali wino, wyjedli chrupki, już się nacieszyli seksem, obejrzeli do końca Internet i seriale". Czy pan również nacieszył się chwilowym przymusowym wolnym od pracy? Czy może pojawiła się tęsknota za wyjazdami, spotkaniami autorskimi, uczestniczeniem w festiwalach literackich, kontaktem z czytelnikami? Jak ograniczenia mobilności wpłynęły na pana życie osobiste i zawodowe?
G.K.: No cóż. Nie mogę powiedzieć, że udźwignąłem to zadanie. Ale kogo obchodzą osobiste sprawy pisarzy, którzy nie są celebrytami? Znaczenie ma tylko to, czy opowieści, które stworzyli, są dobre, czy zmarnowali czas swój i czytelnika.
W czasie, kiedy wszyscy wertowali Netflixa i ćwiczyli nauczanie online, pracowałem po dziesięć godzin dziennie, żeby przerobić swoje lęki na sensacyjną opowieść o miłości. Potem piłem i przemykałem zaułkami Starego Miasta, żeby zmusić kogoś do czytania.
Z tego, co czytam w wiadomościach od czytelników, wynika, że są poruszeni „Bezruchem”.
KK: Istotnym miejscem dla intrygi kryminalnej „Bezruchu” jest ukryty w lesie bunkier. Skrupulatnie, obrazowo go pan opisał, łatwo wyobrazić sobie jego zrujnowane wnętrza, dziurę w podłodze prowadzącą do niższego poziomu. Czy przed pisaniem powieści dokonał pan rekonesansu? Powieściowy bunkier koło Łącka ma jakiś pierwowzór?
G.K.: Cieszę się, że tak to pan widzi, bo to wszystko przecież właśnie z liter. Nie mam pojęcia, czy są tam jakieś bunkry. Rosjanie i nasze komunistyczne służby miały aparaturę do zagłuszania audycji radiowych z Zachodu i montowały ją w niejawnych lokalizacjach. Dlaczego nie tam? Potrzebny był mi las, w którym można spotkać rysia, a tam można. Rysie są ważne. Dzięki ich obecności nie zapominamy, że to przecież miłosna opowieść.
KK: I jej bohaterów raz skazuje pan na nocne szwendanie się po lasach, gdzie spotykają właśnie rysią parę, innym razem funduje im pan wędrówki po górach. Przemierzają szlaki w Tatrach, Gorcach. Na ile perypetie książkowych bohaterów zostały zainspirowane pana własnymi doświadczeniami podróżniczymi? Wnosił pan ładunki prowiantu czy wodę czerpaną wiadrami do schronisk? Spał na drewnianej ławie w tatrzańskiej Piątce?
G.K.: Byłem w liceum, kiedy nasz wychowawca, Jan Knapczyk, zabrał nas w Tatry i przy podłej pogodzie weszliśmy na Giewont, Świnicę i dziesięciu najlepszych – na Orlą Perć. Potem był kurs w Betlejemce i przez lata wspinanie stało się dla mnie ważniejsze nawet niż dziewczyny. Nie zrobiłem kariery, ale wszedłem na sześciotysięcznik w boliwijskich Andach. Nie nosiłem wody, ale tak tam wówczas było. Spałem na drewnianej ławie. A dialog górali z Doliny Chochołowskiej z papieżem jest zapisem słowo w słowo z ich wspomnień.
KK: W wielu miejscach w książce pojawiają się aktualia świadczące o kondycji społeczeństwa i struktur państwa. Jeden z bohaterów powieści, aktywny polityk, opisując oponenta politycznego, mówi: „To jest pisowiec. Oni nie uznają naszych wartości”. Jako baczny obserwator i komentator uważa pan, że przesilenie nastrojów społeczno-politycznych w naszym kraju to już trwała i samonapędzająca się wojna polsko-polska czy może chwilowy i iluzoryczny polityków spór o rząd dusz?
G.K.: Z lekcji historii wyniosłem naukę, że zapalczywość i pieniactwo w sprawach politycznych to nasza narodowa cecha. To, co obserwujemy dzisiaj, to na szczęście tylko trash talk, jak przed pojedynkiem bokserów. Wrzeszczymy na siebie, ale obie strony wiedzą, że nic im tak naprawdę nie grozi. Były czasy, że groziło. Mieszkam dwieście metrów od miejsca, gdzie zamordowano Grzegorza Przemyka. Znam ludzi, którzy przeszli w stanie wojennym straszne rzeczy i dlatego kontrapunktem do tej współczesnej opowieści jest stan wojenny.
Ale z tych samych lekcji wiem, że jako naród mamy też inne cechy – kiedy tylko obcy przyjdą nam tu robić porządki, nie wahamy się zjednoczyć i stajemy się zdolni do największych poświęceń. W każdym społeczeństwie są ludzie głupi i mali. Ale w Yad Vashem najwięcej drzewek Sprawiedliwych jest poświęconych Polakom i to ma dla mnie większe znaczenie niż awantury, kto kogo w porannym programie przerobi na miazgę.
KK: Serbia mówi o tym, że „policja jest na szczęście tylko państwowa, a nie jak sędziowie: albo nasi albo ziobrowscy”. Czy po tym, jak policja zachowuje się wobec manifestujących (w obronie praw kobiet, niezależnych sądów czy podczas obchodów tak zwanych miesięcznic smoleńskich), Suszczyńska zmieniłaby zdanie o morale formacji i o tym, jak służbę postrzegają obywatele?
G.K.: Na szczęście nie musiałem jej dawać tego zadania do rozwikłania, bo akcja toczy się w przededniu wybuchu Strajku Kobiet. Może napiszę jeszcze jedną opowieść? O seryjnym mordercy, który zabija w tym tłumie?
KK: Czy widzi pan jakąś receptę na uspokojenie rozhuśtanych nastrojów społecznych?
G.K.: Dalajlama i Howard Gutler napisali o tym książkę „Sztuka życia w trudnych czasach”. Recepta jest prosta – trzeba się wygrzebać z własnej bańki informacyjnej i zrozumieć, że po drugiej stronie są tacy sami ludzie jak my. Chcą być docenieni, zauważeni, szanowani, słuchani i żeby ich ktoś kochał. Mają imiona, marzenia, walczą ze smutkiem, bezrobociem, niedostatkiem pieniędzy, może ktoś ich mobbinguje w pracy, a może jej wcale nie mają.
Ja mam znajomych, a nawet przyjaciół po obu stronach sporu politycznego i uważam, że jeśli się słucha częściej, niż gada, to wykonuje się krok w dobrą stronę.
KK: Sięga pan po doniosłe wydarzenia z najnowszej historii Polski – porozumienia sierpniowe, koncyliacyjną rolę Kościoła katolickiego, zjednoczenie się narodu wobec komunistycznej władzy. Co z tego zostało po przełomie 1989 roku? Które wydarzenia obecnie, powiedzmy z ostatniej dekady, uznaje pan za kluczowe, istotne, podobnego kalibru?
G.K.: Dla mnie osobiście to ten tydzień po 10 kwietnia 2010 roku, kiedy wszyscy staliśmy po tej samej stronie ogrodzenia przed Pałacem Prezydenckim. Byłem w tym tłumie i czułem wspólnotę w stopniu, jakiego nigdy wcześniej ani później nie doświadczyłem. Żal mi, że tak krótko to trwało. Ale może taka jest natura najlepszych spraw? Życie czy miłość też przecież nie są wieczne.
KK: Tłem przywołanych w powieści wydarzeń historycznych jest muzyka. Tak w latach 80., jak i współcześnie bohaterowie podśpiewują znane kawałki polskich wykonawców. Słuchają, i wtedy, i obecnie, radiowej Trójki. Niby nazwa wciąż ta sama, ale to już nie to samo radio. Co pan sądzi o niszczeniu Trójki? To już koniec tej marki?
G.K.: Jestem niepoprawnym optymistą. Wierzę, że skoro możliwe jest zło, to dobro też jest możliwe. Wartością Trójki była polifonia poglądów. Dziennikarze, poza może małymi wyjątkami, nie napadali na polityków. Słuchali więcej, niż mówili. Nikt nie krył swoich sympatii i antypatii, ale ważniejsza była wspólnota.
Ja ufam, że Trójka powróci.
KK: Czy powołując do życia Olgę Suszczyńską od początku planował pan rozpisanie jej przygód w wielotomowej serii?
G.K.: Nie, ale mój wydawca postawił warunek, że ona nie zginie w „Bezdechu”. Każda część jest osobną całością, choć oczywiście Olga z tomu na tom jest fajniejsza. Odchudza się, nie wstydzi już siwych włosów, seks przestaje dla niej być takim strasznym sekretem.
KK: „Bezruch” zwiastuje dużą zmianę w jej życiu. Kiedy poznamy jej dalsze losy?
G.K.: Nie wiem. Być może ta opowieść nie ma już dalszego ciągu. A może jak z Trójką – Olga powróci?
Rozmawiał: Damian Matyszczak
Fotografia: Bartosz Maciejewski/Burda Książki