„Kaszkiet nosiłem, gdy to jeszcze nie było modne, czyli przed szaleństwem, któremu jest na imię Peaky Blinders. Pisałem z kustoszem Muzeum Legii, Wiktorem Bołbą biografię Lucjana Brychczego i podpatrzyłem u Wiktora stylowy kaszkiet. Kupiłem i ja. Teraz noszę rzadziej, bo mam długie włosy, muszę kupić nowy, większy.”
Kawiarenka Kryminalna: W swoich książkach, zarówno tych z cyklu „Śmierć frajerom”, jak i z serii o podkomisarzu Kornelu Strasburgerze odtwarza pan krajobraz tętniącej życiem przedwojennej Warszawy. Jak przygotowuje pan podbudowę varsavianistyczną powieści?
Grzegorz Kalinowski: Entuzjastycznie. I tak bym o tym czytał, lubię to, jestem po prostu ciekawy tego świata.
KK: Ta podbudowa przebija z kart „Śmierci z ogłoszenia” - ulicami miasta suną stylowe hispano-suizy, buicki, wytwornie ubrani goście bawią się w Adrii czy w Ziemiańskiej. W tym samym czasie gdzieś obok gangsterzy toczą zacięte boje ze stróżami prawa, a na lwowskich ulicach batiarzy leją się po pyskach. Stara się pan równoważyć te dwa światy, dychotomię elity versus biedota?
G.K.: W „Śmierci z ogłoszenia” dominują eleganckie kawiarnie, kurorty, salony, sceny i filmowe atelier. To bardziej wystawny świat niż w „Pogromcy grzeszników” czy w „Śledztwie ostatniej szansy”, nie mówiąc już o trylogii „Śmierć frajerom”, ale i w tej powieści są nie tylko salony. Góra Kalwaria, Borysław, szynki w Warszawie i Lwowie, skromny kinooperator Lejman. No i gangsterzy, tym razem tylko w epizodzie, bardzo dynamicznym, mocnym, ale tylko epizodzie. I tak oto mamy już, używając języka filmowców, kilka planów. Każdy z nich pociąga, każdy intryguje, każdy jest inny, rządzi się swoimi prawami.
KK: Co sprawia panu większą frajdę: obmyślanie intrygi kryminalnej czy konstruowanie jej tła historycznego i wyszukiwanie wartych odnotowania wydarzeń, postaci, miejsc?
G.K.: Każdy z elementów powieści: intryga kryminalna, tło historyczne, wydarzenia, postacie i miejsca są jednakowo ważne. Nad tym wszystkim jest środowisko i motyw. W „Pogromcy...” świat alfonsów i handlarzy kobietami oraz zemsta. W „Śledztwie...” fasadowość państwa, służby i frustracja. W „Śmierci z ogłoszenia” to środowisko show-biznesu oraz cena sukcesu, próba odpowiedzi na pytanie, co można zrobić dla kariery – upodlić się, ciężko pracować, być przebiegłym, a może nawet iść na szczyt po trupach. Ta powieść pokazuje, że dla ludzi filmu granica między ekranem i realnym życiem może być niepokojąco cienka. Stąd w scenie otwarcia przedstawienie teatralne, w którym widzowie tak mocno utożsamiają się z tym, co dzieje się na scenie, że ingerują w przebieg przedstawienia.
KK: Czy pisząc kryminały retro, czuł pan pokusę, by pójść krok dalej i snuć historie alternatywne? Dla przykładu: Józef Piłsudski nie umiera w 1935 roku, Polska zawiera inne sojusze, do wojny nie dochodzi itp.?
G.K.: To już zupełnie inny gatunek, który na polskim rynku zdominował mój starszy kolega ze studiów Marcin Ciszewski. Raz na jakiś czas mogę taką książkę przeczytać, ale to są wyjątki. Nie pociąga mnie to jako czytelnika, więc tym bardziej jako autora, ale jak to było w tytule filmu z Jamesem Bondem „Never Say Never”. Kiedyś zarzekałem się, że nigdy nie napiszę powieści science fiction, aż tu nagle… To projekt na 2021 rok.
KK: Wróćmy do początku 2019 roku, kiedy ukazał się kryminał, którego akcję dla odmiany osadził pan współcześnie. Jak ocenia pan to doświadczenie pod względem warsztatowym? Co trudniej, ciekawiej było napisać?
G.K.: O wiele łatwiej pisało mi się „Grę w oczko”, co nie znaczy, że pisanie retro kryminałów jest ciężkie. Lubię czytać o dawnych czasach. Kocham to, ale dzielenie się swoimi obserwacjami ze świata, w którym żyją czytelnicy, jest równie pasjonujące.
Właśnie skończyłem pisać kryminał obyczajowy „Załoga”. Dla mnie obyczajowo-sentymentalny, a dla czytelników mających 35 i mniej lat częściowo historyczny. Akcja rozgrywa się w lutym 2020 oraz w roku 1985, a bohaterami będą muzycy zespołu nowofalowego. Polska Jaruzela, niedługo po stanie wojennym, Pewexy, brak wszystkiego, telefonów i to nie tylko komórkowych, ale nawet taksówek. Ze wspomnieniami zderza się dzisiejszy świat. Sejm, hipokryzja i amnezja.
KK: W „Śmierci z ogłoszenia”, prócz Warszawy, przenosi pan też czytelników do Lwowa, Krynicy, Bukaresztu. Czy odwiedził pan opisane w powieści miejsca?
G.K.: Krynicę znam świetnie, w Bukareszcie byłem przez moment, pozostałe miejscowości – Lwów, Borysław, Truskawiec i Drohobycz poznałem z lektur i zdjęć. Pisarze w Polsce nie zarabiają tyle, żeby dla opisania czterech miejscowości, które zajmują nieco ponad pięćdziesiąt stron powieści, stać było ich na zainwestowanie sporej sumy pieniędzy w podróże. Mam nadzieję, że będę we Lwowie, bo szykuje się umowa na wydanie „Gry w oczko” na Ukrainie. Swoją drogą, to często jestem pytany, czy mam sekretarza albo ile osób pomaga mi w researchu.
KK: À propos, skąd czerpie pan pomysły na nazwiska bohaterów? Czy w ich poszukiwaniu biega pan na przykład po cmentarnych alejach jak niektórzy pisarze?
G.K.: To sposób Grześka Kapli, ja przeglądam przedwojenne gazety, ale po cmentarzach też spaceruję. Niezwykły jest cmentarz żydowski przy Okopowej, ale tam większość grobów jest opisana po hebrajsku, więc na koniec wracam do gazet.
KK: W pana najnowszej książce ważną rolę odgrywa dziesiąta muza. Często przewijają się w niej „Dzikie pola” Józefa Lejtesa, „Legion ulicy” Aleksandra Forda i plejada znakomitych aktorów międzywojnia z Jadwigą Smosarską, Polą Negri, Eugeniuszem Bodo, Adolfem Dymszą na czele. Wybrzmiewa w fabule sentyment za splendorem, którym cieszyła się dawniej kinematografia. Współcześnie wygląda to już nieco inaczej. Królują raczej multipleksy, popcorn i kupowane na wagę żelki. Jak ocenia pan tę przemianę branży i czy tęskni pan za blaskiem dawnego kina?
G.K.: Nie tęsknię, bo większość kin była w fatalnym stanie, a o ich repertuarze myślę mniej więcej to samo, co krytyk będący jednym z bohaterów „Śmierci z ogłoszenia”. Film jest dzisiaj sztuką o wiele częściej niż przed wojną, a co do popcornu, to trzeba chodzić do kin, w których go nie ma. Muranów nie ma popcornu, za to ma świetny repertuar.
Poszedłbym za to na występ kabaretowy do Qui Pro Quo albo do Bandy, gdzie teksty pisali Julian Tuwim i Marian Hemar, grali najlepsi aktorzy, występował słynny jazz band Golda i Petersburskiego, śpiewał Mieczysław Fogg, a w jednym z programów wystąpił sam Stefan Jaracz. Chyba tylko kontrowersyjny Pożar w Burdelu zbliżył się do ich poziomu, a wcześniej niezapomniany Kabaret Dudek.
KK: Przez lata relacjonował pan mecze piłki nożnej. Gdy Grzegorz Kalinowski zasiada przed telewizorem i ogląda mecz to:
a) zdaje się na komentarz kolegów po fachu, choć głośno się z nimi wykłóca, poprawia ich nieporadności językowe,
b) z miejsca wyłącza fonię i woli własne, na głos wypowiadane, sądy względem tego co na ekranie?
G.K.: Przede wszystkim kibicuję i jeśli gra mój zespół, to się mocno denerwuję. Na pewno, choć zawsze można powiedzieć never say never, nie skomentuję żadnego meczu. Wypaliłem się i nie byłoby chyba z tego przyjemności. Lepiej chodzić na mecze jako zwykły kibic, skakać z kumplami na trybunie, żyć meczem. No i pisać, bo to daje frajdę.
A co do poprawiania kolegów – komentatorów, to irytują mnie nie oni, choć nie wszyscy są moimi przyjaciółmi, tylko niedzielni kibice, którzy wiedzą swoje, chociaż oglądają kilka spotkań w roku, ale znają się i na futbolu, i na medycynie, i na grze w szachy. Tak, w szachy, bo kiedyś przeczytałem „jak Kalinowski tak się zna na Warszawie jak na szachach, to lepiej sobie odpuścić”. Lepiej tak, skoro nie rozumie się partii konsultowanej z wyczynowym szachistą, który regularnie gra w polskich i zagranicznych turniejach.
KK: Reprezentacja awansowała do finałów EURO 2020. Czy podzieli się pan swoimi przypuszczeniami: jaki to będzie w wykonaniu biało-czerwonych turniej? Podoba się panu gra kadry pod dowództwem Jerzego Brzęczka?
G.K.: To nie jest gra, tylko budowanie kadry. To na pewno lepszy trener niż to się wielu wydaje. Umiejętności naszych piłkarzy są przeszacowane, kibice bujają w obłokach. Brzęczek wywalczył awans z pierwszego miejsca w grupie, zatem wykonał plan, a co do tego, czy zespół jest dobry, czy zły, okaże się podczas Mistrzostw Europy. Dwa lata temu noszono na rękach Adama Nawałkę, później chciano jego głowy. Wszystko, co się tyczy naszej piłkarskiej histerii zawarł w dwóch zdaniach trener Leo Beenhakker: „Polska to kraj, w którym jesteś albo Bogiem, albo kawałkiem gówna. Nie jestem ani kawałkiem gówna, ani Bogiem”.
KK: Czy znajomi ze świata piłki, czy szerzej: sportu, sięgają po pana książki?
G.K.: Na pewno „Śmierć frajerom” czytał Kuba Rzeźniczak, fanami są były prezes Legii Bogusław Leśnodorski oraz były kierownik drużyny Bogusław Łobacz. Czyta Michał Listkiewicz, dziennikarze sportowi, no i kibice. To było bardzo miłe, gdy moi sąsiedzi z trybun przynosili na mecze książki do podpisania.
KK: Dzisiaj pisarz nie może już tylko pisać. Często jest też własnym menadżerem, marketingowcem. Jak się pan zapatruje na tę wielozadaniowość?
G.K.: Nie jestem mistrzem autopromocji, nie prowadzę obwoźnego sklepiku, nie żyję ze spotkań. Jestem aktywny, ale to nie jest mój żywioł, zazdroszczę tym, którzy to potrafią i są skuteczni, ale nie mam zamiaru chodzić na kursy, zgłębiać arkana socjotechniki i promocji. Nie czuję tego, wiem, że trzeba być handlowcem, sprzedać kit.
Dostałem kiedyś bezcenną radę, żebym przyjął image korespondenta wojennego, bo nim byłem. Odmówiłem, bo to były dwa epizody, przygoda, błysk, a nie zajęcie, które było moim znakiem rozpoznawczym. Znajomy spec od promocji powiedział, że głupio zrobiłem. Może, ale lepiej się z tym czuję. Trzeba się promować, ale nie za wszelką cenę.
KK: Pisarz musi też tworzyć swój wizerunek by być, także pod względem wizualnym, rozpoznawalnym przez czytelników. Kaszkiet na głowie Grzegorza Kalinowskiego to znak rozpoznawczy?
G.K.: Kaszkiet nosiłem, gdy to jeszcze nie było modne, czyli przed szaleństwem, któremu jest na imię Peaky Blinders. Pisałem z kustoszem Muzeum Legii, Wiktorem Bołbą biografię Lucjana Brychczego i podpatrzyłem u Wiktora stylowy kaszkiet. Kupiłem i ja. Teraz noszę rzadziej, bo mam długie włosy, muszę kupić nowy, większy. To jedno z wielu zdjęć, żona go nie lubi, ale redakcje tak, więc jestem w kaszkiecie.
KK: Zdradził pan plan wydawniczy na 2021 rok, a co w bliższej perspektywie?
G.K.: Czeka mnie redakcja „Załogi” oraz pisanie dwóch kolejnych książek. Wracam do „Śmierci frajerom”, której czwarta część nazywać się będzie „Nowa Trylogia”. Będą to trzy oddzielne opowiadania: „Miasto głupców”, „Wybór majora Sokołowskiego” oraz „Espana Forever”. Mam już trochę tekstu, od dawna zbieram materiały i… podróżuję. Mam także w planach powieść o powstaniu warszawskim i powieść obyczajową. Ta ostatnia pozycja jest niemal gotowa. To będzie taki polski Woody Allen z domieszką czeskiego humoru à la Polacca.
Fotografia: Piotr Wachnik, Damian Deja
Rozmowę przeprowadził: Damian Matyszczak
Grzegorz Kalinowski – nagrodzony Złotym Pociskiem oraz nominowany do Nagrody Wielkiego Kalibru autor powieści kryminalnych i sensacyjnych osadzonych w realiach II Rzeczypospolitej, m.in. „Śmierć frajerom”, „Pogromca grzeszników” oraz „Śledztwo ostatniej szansy”. W przeszłości był korespondentem wojennym w Jugosławii i na Litwie oraz komentatorem sportowym. Miłośnik i znawca międzywojennej Warszawy. (mat.wyd.)