„Ostatni król Teksasu” to już trzeci tom kryminalnej serii Ricka Riordana, który ukazał się nakładem Wydawnictwa Galeria Książki pod patronatem Kawiarenki Kryminalnej. Zapraszamy do lektury fragmentu powieści.
Doktor David Mitchell wskazał na fotel nieżyjącego profesora.
– Zajmij swoje miejsce, synu.
Mitchell i komisarz DeLeon usiedli po drugiej stronie biurka – po bezpiecznej stronie normalnie przeznaczonej dla studentów. Opadłem na fotel profesora. Był wyściełany miłą czarną skórą, emanował z niego delikatny zapach wody kolońskiej dla sportowców. Podłokietniki z drewna orzechowego. Niezwykle wygodne oparcie.
Mitchell się uśmiechnął.
– Wygodnie ci?
– Czułbym się pewniej – odpowiedziałem – gdyby dwie osoby, które siedziały tu przede mną, wciąż żyły.
Uśmiech na twarzy Mitchella przygasł. Doktor zerknął na komisarz DeLeon, a kiedy nie uzyskał od niej żadnego wsparcia, rozejrzał się znużonym wzrokiem po gabinecie: zagraconych półkach, szafkach na dokumenty, z których opadały zwoje usychających łodyg i liści epipremnum złocistego, obszarpanych plakatach przedstawiających tkaninę z Bayeux.
– Synu, doktor Haimer zmarł na atak serca.
– Po tym, jak grożono mu śmiercią i zmuszono go do odejścia z pracy – przypomniałem. – A jego następca?
Komisarz DeLeon pochyliła się do przodu.
– W tym wypadku winę ponosi czterdziestkapiątka, panie Navarre.
Kiedy DeLeon poprawiła się na krześle, jej marynarka, spódnica i jedwabna bluzka – składające się z samych załamań i krawędzi – zalśniły zimnymi odcieniami szarości. Włosy miała przycięte na identyczną kanciastą modłę, tyle że były czarne. W jej oczach pojawił się błysk. DeLeon wydawała się pomniejszoną wersją nieskazitelnie czystych, eleganckich pracowników chłodni.
Wyciągnęła raport z teczki, którą trzymała na kolanach, i podała mi kolorową fotografię polaroidową doktora Aarona Brandona, który przez połowę wspaniałego wiosennego semestru piastował stanowisko nowego mediewisty na Uniwersytecie Teksańskim w San Antonio.
Zdjęcie przedstawiało Anglosasa w średnim wieku zgiętego przed kominkiem w pozycji przypominającej porzuconą marionetkę. Na wapiennym gzymsie za jego plecami widniały pazurzaste czerwone ślady – pozostałość po ciele, które osunęło się na podłogę i znieruchomiało w pozycji siedzącej przed paleniskiem. Dłonie mężczyzny spoczywały na kolanach odwrócone w błagalnym geście. Niebieskie oczy były otwarte. Miał na sobie spodnie w kolorze khaki, a jego nagi tors pokrywały ślady krwi i czarne kręcone włosy. Tuż nad sutkami widniały dwa postrzępione otwory wielkości rączki latarki.
Przesunąłem fotografię po blacie biurka w stronę DeLeon.
– W wydziale zabójstw naprawdę wiecie, jak pocieszyć człowieka.
Posłała mi uśmiech pozbawiony jakiegokolwiek ciepła.
Spojrzałem na Mitchella.
– Naprawdę spodziewa się pan, że obejmę to stanowisko?
Mitchell poprawił się na krześle, omijając spojrzeniem fotografię byłego kolegi z wydziału. Podrapał się po jednym ze swoich trójkątnych siwych bokobrodów.
Biedak wyraźnie nie spał od tygodnia. Marynarkę miał całą pomiętą. Z jego szczurzej twarzy zniknęła wszelka żywotność. Wyglądał na zdecydowanie starszego i bardziej posiwiałego niż sześć miesięcy wcześniej, kiedy po raz pierwszy zaproponował mi objęcie posady.
Było to w połowie października. Doktor Theodore Haimer został właśnie zmuszony do przejścia na emeryturę po tym, jak jego wypowiedź o „tych cholernych Meksykanach na naszej uczelni” trafiła na łamy „Express-News” i wzbudziła falę studenckich protestów oraz listów z pogróżkami, z jaką nigdy wcześniej nie zetknięto się na zazwyczaj spokojnym kampusie Uniwersytetu Teksańskiego w San Antonio. Kiedy wydział anglistyki wciąż zajmował się pakowaniem książek z gabinetu Haimera i przesłuchiwaniem kandydatów na jego stanowisko, staruszek został znaleziony nieżywy w swoim domu. Serce zastygło mu w piersi niczym bryłka kwarcu, a jego głowa spoczywała w misce z suchymi płatkami kukurydzianymi.
Nie zdecydowałem się wtedy na objęcie stanowiska, ponieważ kończyłem u Erainii Manos staż potrzebny do zdobycia licencji prywatnego detektywa.
Moja matka, która zaaranżowała moje pierwsze spotkanie z Mitchellem oraz rozmowę kwalifikacyjną, nie była zachwycona tą decyzją. „Przynajmniej miałbyś jakąś miłą, bezpieczną pracę – urabiała mnie. – Okazję do powrotu do środowiska akademickiego”.
Spoglądając teraz na zdjęcie Aarona Brandona, który zamiast mnie podjął tę miłą, bezpieczną pracę, pomyślałem, że słowa: „Matka wie najlepiej” są chyba przereklamowane.
– Tres, zaproponowaliśmy ci to stanowisko jesienią zeszłego roku – powiedział Mitchell, próbując ukryć rozdrażnienie. Najwyraźniej uważał, że mogłem mu zaoszczędzić masy kłopotów w październiku, może nawet pozwalając się na samym wstępie kropnąć. – Myślę, że tym razem powinieneś się zgodzić.
– Dajecie mi drugą szansę – zauważyłem.
– Zdecydowanie.
– Nie wspominając o tym, że tym razem nie byłoby was stać na jakiegokolwiek szanującego się profesora.
Powieka w lewym oku Mitchella zadrgała.
– Przyznaję, że poszukujemy osoby o bardzo specyficznych kwalifikacjach. A ponieważ posiadasz, ehm, dodatkowe…
– Nie pozwoli pan, żeby ktoś dobrał się panu do dupy – wyjaśniła komisarz DeLeon. – Może dzięki temu nie zamieni się pan w zwłoki numer trzy, dopóki nie dokonamy aresztowania.
Uwielbiałem tę kobietę.
Okręciłem się w fotelu Aarona Brandona i wyjrzałem przez okno. Na zewnętrznym parapecie przysiadła para gołębi. Widok na kwadratowy dziedziniec uczelni przesłaniała korona jadłoszynu, lśniąca od młodziutkich zielonych listków o barwie margarity. Pomiędzy gałęziami widziałem mury pobliskiego budynku katedry behawiorystyki, małe czerwone i niebieskie sylwetki studentów na schodach oraz rozległe trawniki i betonowe alejki.
Lodowoniebieskie niebo, temperatura niemal trzydzieści stopni. Wymarzona wiosenna pogoda w Teksasie za oknem wymarzonego gabinetu na uniwersyteckim kampusie. Na ten widok doktor Haimer zapracował sobie dwudziestoletnim stażem na uczelni. Tym widokiem Aaron Brandon miał okazję rozkoszować się przez niecałe dziewięćdziesiąt dni.
Odwróciłem się z powrotem w stronę gabinetu denata.
Żółte zwoje policyjnej taśmy służącej do odgradzania miejsca zbrodni zalegały w wysokim koszu na śmieci stojącym między biurkiem Brandona a oknem. Na skraju blatu leżał stos nieocenionych esejów napisanych przez uczestników seminarium z Chaucera. Obok nich stała srebrna ramka z fotografią przedstawiającą profesora z bardzo ładną Latynoską i na oko trzyletnim dzieckiem. Uwieczniono ich przed staromodną karuzelą. Chłopiec miał niebieskie oczy Brandona oraz uśmiech i rudobrązowe włosy kobiety.
Obok zdjęcia spoczywały listy z groźbami śmierci – ułożony równo stosik siedmiu białych kopert biznesowych z adresami nadrukowanymi komputerowo czcionką Chicago w rozmiarze dwanaście. Każda zawierała dokładnie jedną kartkę zapisaną poprawnym pod względem stylistycznym i gramatycznym jadem. Pod żadną z gróźb nie umieszczono podpisu. Pierwszą zaadresowano do Theodore’a Haimera, a kolejnych sześć do Aarona Brandona. Ta napisana dwa tygodnie temu wspominała o rurobombie. Inna, wysłana tydzień wcześniej, zapowiadała, że w plecy Brandona zostanie wbity nóż, co miało symbolizować opinię latynoskiej społeczności na temat zastąpienia jednego białego rasisty drugim białym rasistą. Przeszukano kampus, ale bomby nie znaleziono, w stronę Brandona nie nadleciały również żadne noże. Ani jeden list nie wspominał o planie pozbawienia Brandona życia w jego domu za pomocą strzałów w klatkę piersiową z czterdziestkipiątki.
– Wpadliście na jakiś trop? – zapytałem DeLeon.
Posłała mi swój chłodniowy uśmiech.
– Zna pan komisarza Schaeffera, panie Navarre?
– Ojoj – powiedziałem.
Gene Schaeffer był oficerem śledczym wydziału zabójstw; całkiem niedawno przyjął propozycję awansu do wydziału narkotykowego. Z Schaefferem bywaliśmy w przyjaznych stosunkach. Znacznie częściej, czyli ilekroć czegoś od niego chciałem, Schaeffer miał ochotę mnie zamordować.
– Komisarz ostrzegał mnie przed panem – przyznała DeLeon. – Pański ojciec jest emerytowanym kapitanem… a panu się ponoć wydaje, że zasługuje pan z tego powodu na specjalne traktowanie.
– Był szeryfem w hrabstwie Bexar – poprawiłem ją. – Jest martwy, nie emerytowany.
– U mnie nie może pan liczyć na specjalne względy, panie Navarre. Proszę się trzymać z dala od mojego śledztwa.
– A jeśli osoba lub osoby, które zabiły Brandona, dojdą do wniosku, że jestem białym rasistowskim ciemiężcą numer trzy?
DeLeon posłała mi nieco bardziej szczery uśmiech. Przedstawiona przeze mnie perspektywa chyba przypadła jej do gustu.
– Zadba pan o siebie, dopóki nie rozwiążemy sprawy. Poradzi pan sobie, prawda?
No i jak tu odrzucić tak sformułowaną ofertę pracy? Pozwólcie, że wymienię wszystkie powody…
– Musiałbym porozmawiać z moim pracodawcą.
– Erainią Manos – przerwał mi doktor Mitchell. – Już się tym zajęliśmy.
Wlepiłem w niego zdumiony wzrok.
– Rektor wyraził zainteresowanie skorzystaniem z usług panny Manos – tłumaczył znużonym głosem Mitchell, jakby już wcześniej poświęcił za dużo czasu na omawianie tej sprawy. – Ty zajmiesz się prowadzeniem zajęć, a panna Manos spróbuje ustalić możliwie najwięcej w sprawie listów z pogróżkami i ocenić ryzyko pojawienia się kolejnych gróźb pod adresem kadry naukowej.
– Wyrzucacie pieniądze w błoto – stwierdziła DeLeon.
Mitchell kontynuował wyjaśnienia, zupełnie jakby nie zabrała głosu.
– Biuro prawne uczelni korzystało już w przeszłości z usług agencji detektywistycznych. Chodzi o to, żebyśmy poczuli się pewniej. Panna Manos uznała nasze zlecenie za wystarczającą rekompensatę za podzielenie się z nami twoim czasem, synu.
– Nie wątpię.
Spojrzałem na DeLeon.
Wzruszyła ramionami.
– Decyzja należy do pana, Navarre. Pańska działalność jako prywatnego detektywa zupełnie mnie nie interesuje. Po prostu nie sprzeciwiam się pomysłowi, aby uczelnia zatrudniła osobę, która zdoła przeżyć na tym stanowisku dłużej niż trzy miesiące.
Posłałem jej uśmiech z gatunku: „Wielkie dzięki”.
Rozparłem się w fotelu zmarłego Aarona Brandona, pojmując nareszcie, dlaczego Erainia Manos z taką radością pozwoliła mi wziąć wolne przedpołudnie. Należy doceniać pozbawione zaborczości relacje między pracodawcą a pracownikiem.
Mitchell zamierzał jeszcze coś dodać, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
Postawny młody chłopak wsadził głowę do pokoju, omiótł nas wszystkich spojrzeniem, zatrzymał je na mnie, po czym wepchnął przez próg plastikowy kosz z korespondencją.
– Czyli to jednak pana przyjęli w zastępstwie – stwierdził. – Tego się spodziewałem.
Żywię przekonanie, że niemal każdą osobę można przyporządkować do warzywa, z którego wyrósłby jej klon w Inwazji łowców ciał. Gość w drzwiach był bez wątpienia rzodkiewką. Jego skóra składała się z rozmieszczonych naprzemiennie białych i rumianych plam, do tego była pogufrowana bliznami po trądziku. Na czubku głowy miał małą kępkę ufarbowanych na biało włosów, które pasowały do strzępiastej białej brody. Górna część jego ciała wylewała się zza paska w pokaźnych wałkach skóry wystającej spod czerwonego polo. Poszczególne części jego twarzy – usta, nos, brwi – wydawały się zadarte do góry. Nie emanowały inteligencją.
– Gregory – westchnął profesor Mitchell. – Nie teraz.
Gregory wsunął się jeszcze głębiej do gabinetu, przyciskając do brzucha kosz z listami. Spojrzał na mnie wyczekująco.
– Ma pan mój esej?
– Gregory, to nie jest odpowiednia chwila – nalegał Mitchell.
Gregory chrząknął.
– Powiedziałem Brandonowi: „Człowieku, niektórzy naprawdę spóźniają się z ocenianiem esejów, ale pan jest w tym mistrzem. Chce pan w przyszłości dostawać swoje listy, niech mi pan zwróci esej”. Tak mu właśnie powiedziałem. Ocenił go pan już?
Uśmiechnąłem się.
Twarz Gregory’ego pozostała niewzruszona. Można było odnieść wrażenie, że jego wzrok nie jest skupiony na niczym konkretnym. Może wcale nie zwracał się do mnie. Może rozmawiał z epipremnum.
– Nie mam twojego eseju – powiedziałem.
– To ten o wilkołaku – nie ustępował. Koszyk z listami osunął mu się po nodze. Moja odpowiedź go rozczarowała. – Chodzi o dit Marie de France.
– Bisclavret – domyśliłem się.
– Tak. – W jego oczach zalśniło niezdecydowanie. A może jednak przeczytałem esej? A może przeczytało go epipremnum?
– Bisclavret to lai – wyjaśniłem. – Długi poemat narracyjny. Dits są krótsze, przypominają raczej bajki. Esej nie został jeszcze oceniony, Gregory, i wcale nie jest pewne, czy ja się tym zajmę.
Zmarszczył brwi.
– To jest dit.
Profesor Mitchell wypuścił powietrze przez nos.
– Gregory, prowadzimy tu rozmowę…
DeLeon zdjęła szarą marynarkę i powiesiła ją złożoną na oparciu swojego krzesła. Pod spodem miała bluzkę bez rękawów w kolorze kości; jej ramiona o barwie mocno palonej kawy były delikatnie umięśnione. Zdejmując marynarkę, odsłoniła również umieszczoną z boku broń – małego czarnego glocka 23 w skórzanej kaburze zamocowanej na koalicyjce. Na widok broni Gregory zamknął usta po raz pierwszy od początku rozmowy, a może i po raz pierwszy w życiu.
– Doktor Navarre wyjaśnił ci, że chodzi o lai, Gregory – powiedziała DeLeon. – Chciałeś zapytać o coś jeszcze?
Gregory stał z zaciśniętymi ustami. Przełożył koszyk z listami do drugiej ręki, spojrzał na profesora Mitchella, jakby spodziewał się, że ten go obroni, a potem przeniósł wzrok na mnie.
– Może lepiej zajrzę w tej sprawie jutro?
– Dobry pomysł – przytaknąłem. – A listy?
Gregory namyślał się chwilę nad moim pytaniem, zerknął raz jeszcze na broń DeLeon, po czym zanurzył pulchną dłoń w koszyku. Wyciągnął owinięty gumkami plik listów, które zapewne nagromadziły się w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Rzucił je na biurko, przewracając srebrną ramkę z rodzinną fotografią Brandona.
– Niech będzie – stwierdził. – Oto pańskie listy.
Plik wylądował na blacie z głuchym łomotem. Znajdował się w brązowej kopercie bąbelkowej formatu A3, porozrywanej i sklejonej błyszczącą taśmą. Widniała na niej duża czerwona pieczątka z napisem: „tylko w obrębie kampusu”.
Kiedy profesor Mitchell wyganiał Gregory’ego za drzwi, DeLeon i ja wlepiliśmy wzrok w to samo miejsce – zwykłą białą naklejkę z adresem na brązowej kopercie. „aaron brandon, wh 11.3”. Bez nazwy ulicy, bez kodu pocztowego. Bez adresu zwrotnego. Napis na naklejce wydrukowano czcionką Chicago w rozmiarze 12.
Pamiętam, że nasze spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Zaraz potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.
DeLeon położyła dłoń na ramieniu profesora Mitchella i zaczęła mówić spokojnym głosem:
– Proponuję, żebyśmy…
Wtedy coś w kopercie zaczęło emitować sztuczny dźwięk zgrzyt-zgrzyt-zgrzyt, zupełnie jakby ktoś odkręcał butelkę z colą.
DeLeon była drobniejsza od Mitchella i lżejsza od niego pewnie o pięćdziesiąt kilo, ale powaliła go na ziemię w dwie sekundy. Powinienem był zrobić to samo.
Zamiast tego strąciłem plik listów z biurka do metalowego kosza na śmieci.
Byłby to niezły plan, pod warunkiem że zdążyłbym przywrzeć do podłogi. Tymczasem kosz zaczął się chwiać. Najpierw przechylił się w stronę mojej twarzy. Potem w kierunku okna. I wystrzelił jak armata.
W pierwszej milisekundzie, zanim jeszcze dotarła do mnie fala dźwiękowa, siła wybuchu wyżłobiła na szybie wielki spękany owal, następnie stopiła go w stożku odłamków metalu, żółtej policyjnej taśmy i płomieni, przedzierając się przez ścianę oraz rosnący za nią jadłoszyn i przyozdabiając serpentynami świeżo porośnięte listkami gałęzie.
Wylądowałem na tyłku w przeciwległym kącie pokoju. Kostka mojej nogi wplątała się w orzechowy podłokietnik przewróconego fotela Aarona Brandona. Żebrami wyrżnąłem w szafkę z dokumentami. Na moich kolanach wylądowało odwrócone do góry korzeniami epipremnum. Coś wbijało bardzo duży kamerton do skali As-dur w podstawę mojej czaszki, a na lewym policzku czułem wilgoć i zimno. Dotknąłem go dłonią; nie wyczułem niczego, ale kiedy odsunąłem palce, zobaczyłem, że lśnią na czerwono.
Jeśli nie liczyć kamertonu, w pokoju panowała cisza. W powietrzu wirowały liście, gołębie pióra i kartki esejów, wlatując i wylatując zakosami przez dziurę w ścianie. Pomieszczenie wypełniały delikatne warstwy białego dymu oraz smród palących się środków chemicznych do basenów.
Jako pierwsza podniosła się powoli DeLeon. Z włosów wystawał jej liść jadłoszynu. Pomogła wstać Mitchellowi, ciągnąc go za ramię.
Nie wyglądali na rannych. DeLeon spokojnie zlustrowała pokój, potem spojrzała na mnie, zatrzymując wzrok na jednej stronie mojej twarzy.
– Krwawi pan – zauważyła.
Miałem wrażenie, że mówi do mnie przez puszkę na sznurku, ale poczułem ulgę, że w ogóle cokolwiek słyszę. Chwilę potem do moich uszu dobiegły inne dźwięki – odgłosy z dziedzińca, krzyki ludzi. Niskie, rozżarzone skwierczenie z pozostałości po koszu na śmieci.
Z wysiłkiem podniosłem się z podłogi, otrzepałem się z ziemi po kwiatku i zrobiłem krok w stronę okna. Gołębie z parapetu zniknęły. Dno kosza, jedyna jego część, której nie rozszarpał wybuch, poleciało do tyłu z takim impetem, że zagłębiło się na cal w dębowym boku biurka.
Z korytarza dochodziły zaniepokojone głosy, natarczywe pukanie do drzwi sąsiednich pokojów.
Mitchell zamrugał, zaciskając mocno powieki. Pokręcił głową i z wielkim wysiłkiem skoncentrował wzrok na mnie.
– Nie wiem… Nie wiem…
DeLeon poklepała starego profesora po ramieniu, zapewniając go, że nic mu się nie stało. Potem spojrzała na mnie.
– Lekarz powinien obejrzeć ten policzek. Nie sądzi pan?
Skierowałem wzrok na dziurę w ścianie, którą ktoś wybił w niej w ten piękny wiosenny dzień.
– Myślę, że wezmę tę robotę – stwierdziłem.