Jest na West Endzie w Mischief Theatre grana komedia pod tytułem „The Play That Goes Wrong”. I faktycznie wszystko w niej idzie źle. Aktorzy – amatorzy chcą wystawić przedstawienie, ale a to im się dekoracja zawali, a to zapomną tekstu, to znowu temu, który miał grać trupa, zbierze się na kichanie. Naszą popkulturową wyprawę do Anglii na zasadzie analogii równie dobrze można by ochrzcić: „The Trip That Goes Wrong”. Całkiem adekwatna byłaby też polska wersja tytułu sztuki, która została wystawiona u Krystyny Jandy w Och-Teatrze pod szyldem: „Prapremiera dreszczowca”. Śledzenie tropów Agathy Christie i Jamesa Bonda oraz postaci, które wyszły spod pióra J.K. Rowling, czyli Harry'ego Pottera i Cormorana Strike'a, okazało się niezłym dreszczowcem.
Jedzie pociąg z daleka, na nikogo nie czeka
Do tej pory nie wiemy, jak to się stało, że pociąg ze stacji Paddington odjechał bez nas. Może wagony, zgodnie z tytułem jednej z powieści królowej kryminału, wyruszają stamtąd tylko o 4.50? (A było już grubo po 18). Koniec jednak końców winę zwaliliśmy na ślimaczące się metro linii Bakerloo. Pech chciał, że nabyliśmy bilety przez serwis internetowy Trainline w najniższej możliwej cenie i nie sposób ich było już wymienić. Następny pociąg odjeżdżał godzinę później, bilety zaś kosztowały ponad 50₤ za sztukę... Trudno się nam więc dziwić, że nastroje mieliśmy mordercze.
Torquay
Do Torquay w każdym razie dotarliśmy. To tutaj 15 września 1890 roku na świat przyszła Agatha Miller, w późniejszym życiu znana pod dwoma nazwiskami po mężach: Christie i Mallowan. To tu mieściła się jej rodzinna posiadłość Ashfield, dom, który niestety już dawno wyburzono.
Była to całkiem zwyczajna willa, nie w modnej części Torquay – Warberry czy Lincombe – lecz po drugiej stronie miasta, w starszej części Tor Mohun. Stała przy drodze, która w owych czasach prowadziła prawie od razu na wieś, w opłotki i pola hrabstwa Devonshire. Dom nosił nazwę Ashfield i niemal przez całe moje życie – z przerwami – był moim domem. (Autobiografia, s. 15.)
Dom znalazł się w posiadaniu rodziny Millerów w dość zaskakujących okolicznościach.
Zaproponował wobec tego matce, żeby wynajęła umeblowany dom w Torquay i w nim zamieszkała, zanim on będzie mógł wrócić. Matka wyruszyła zatem na obchód domów do wynajęcia w Torquay. Po powrocie oznajmiła z triumfem: - Fred, kupiłam dom!
Mój ojciec o mało nie upadł z wrażenia, bo nadal zamierzał mieszkać w Ameryce.
– Ale dlaczego to zrobiłaś? – spytał.
– Bo mi się ten dom podobał – wyjaśniła. (Autobiografia, s.15)
Gdyby nie ożywcza bryza rodem znad Bałtyku sunąca od strony wybrzeża, Torquay spokojnie można by wziąć za śródziemnomorski kurort. Piękne wille, luksusowe hotele, palmy, lazurowa woda, jachty i położenie na wzgórzach. Takie usytuowanie bywało zresztą w czasach młodości Agathy dość kłopotliwe.
Przyjęcia ogrodowe przed pierwszą wojną światową były wprost niezapomniane (…) Dostanie się na takie przyjęcie sprawiało pewien kłopot. Ci, którzy nie mieli powozu i byli starzy czy słabi, wynajmowali dorożkę, młodzi zaś maszerowali na piechotę półtora czy dwa kilometry z różnych miejsc w Torquay. Część z nich miała szczęście, gdyż mieszkała blisko, za to inni mieszkali daleko, bo Torquay zbudowano na siedmiu pagórach. (Autobiografia, s.100-101).
W tych pięknych okolicznościach przyrody można oczywiście spotkać Polaków. My natknęliśmy się na rodaków dwukrotnie. Raz posłyszeliśmy znajomą mowę od mężczyzny wchodzącego do okazałego hotelu.
– I znowu kolejna nocka – poskarżył się towarzyszącemu mu koledze. – Ja pierdolę – skwitował.
Drugi ziomek znad Wisły w miejscowej smażalni frytek starał się usilnie nauczyć koleżankę z pracy najsławniejszego polskiego przekleństwa. I to by było na tyle polskich akcentów. Generalnie wśród turystów trudno było spotkać kogoś, kto nie byłby Brytyjczykiem. Choć Anglicy za czasów Christie latem omijali Torquay, zjeżdżając się tam raczej zimą.
Torquay uważano nadal za zimowe uzdrowisko. W lecie nikt tu nie przyjeżdżał, a stali mieszkańcy zawsze wyjeżdżali, uciekając przed „strasznym upałem”. (…) Zazwyczaj udawali się na wrzosowiska, gdzie wynajmowali domy. (…) W tym okresie Torquay uważano za Riwierę Anglii i płacono duże sumy za wynajęcie umeblowanych willi na wesoły sezon zimowy, pełen koncertów popołudniowych, odczytów, okolicznościowych balów i wielu towarzyskich rozrywek. (Autobiografia, s.151).
Wzdłuż wybrzeża w Torquay ciągnie się promenada, od niej zaś odchodzi molo, na którym Agatha Christie uczyła się jeździć na wrotkach. Istnieją nawet zdjęcia przedstawiające przyszłą królową kryminału odzianą w długaśną suknię i zdobny kapelusz, chwiejącą się na przyczepionych do butów kółkach. Sądząc po ilości jachtów cumujących w porcie, można by przypuszczać, iż znalazło się w Cannes, a nie w Wielkiej Brytanii. Agatha nie przepadała za rejsami, odkąd brat zabrał ją na żaglówkę, a choroba morska dała o sobie znać.
Pewnego razu zaszczycił mnie ogromnie (brat Monty – przyp. red.) propozycją zabrania na łódź. Miał małą żaglówkę i pływał nią po Torbay. Ku ogólnemu zdziwieniu pozwolono mi z nim popłynąć. (Autobiografia, s. 31)
Christie w autobiografii pisze też tak:
Jednym z wielkich dorocznych wydarzeń w Torquay były regaty, które odbywały się w ostatni poniedziałek i wtorek sierpnia. Zaczynałam oszczędzać na nie na początku maja. Kiedy mówię, że pamiętam regaty, to mam na myśli nie tyle zawody żeglarskie, ile towarzyszący im jarmark. (…) Cieszyłam się na niego od wielu miesięcy. Na karuzele kręcące się dookoła, gdzie się dosiadało koni z grzywami, i na kolejki górskie, którymi jeździło się po pochyłościach w górę i w dół. (Autobiografia, s.99).
Teraz na nabrzeżu stoi diabelski młyn. Moda na tego typu karuzele zawitała już zresztą prawie do każdej turystycznej miejscowości. Zanim zdecydowaliśmy się na przejażdżkę, kasę zamknięto. Spacerowaliśmy więc dalej, przechodząc obok budynku Princess Theatre.
Jedną z wielkich przyjemności w naszym życiu stanowił lokalny teatr. W mojej rodzinie wszyscy zaliczali się do wielkich jego entuzjastów. Madge i Monty chodzili do teatru praktycznie co tydzień, a mnie zwykle pozwalano im towarzyszyć. (Autobiografia, s. 98)
Mijaliśmy kamieniste plaże. Pogoda była piękna, słoneczna. Podejrzewaliśmy jednak, że temperatura wody raczej nie zachęca do kąpieli. Agatha nie miała jednak takich dylematów.
Jedną z radości w moim życiu było kąpanie się. (…) Wcześniej, jak zapamiętałam, kąpano się, przestrzegając ściśle separacji płci. Dla pań przeznaczono specjalnie Zatoczkę Kąpielową, małą kamienistą plażę na lewo od Salonów Kąpielowych. Na bardzo stromej pochyłości znajdowało się osiem ruchomych kabin kąpielowych, które obsługiwał pewien starzec o nader popędliwym usposobieniu. Do jego obowiązków należało opuszczanie ich do wody, a następnie wciąganie na brzeg. (Autobiografia, s.129).
W tamtych czasach nawet kostiumy kąpielowe były niezwykle purytańskie, zasłaniały ciało praktycznie od kostek aż po szyję. Istniały osobne plaże dla pań i dla panów.
Zatoczka Kąpielowa Panów ciągnęła się dalej wzdłuż wybrzeża. Tutaj panowie ubrani w swoje skromne trykoty mogli hasać do woli niewidzialni dla kobiecego oka. (Autobiografia, s. 131).
Doszliśmy do Strandu, gdzie w punkcie obsługi klienta odebraliśmy bilety na czekającą nas całodniową wyprawę. Stąd do Ashfield Agatha wcale nie miała tak blisko.
Towarzystwo kogoś z dorosłych, zwłaszcza Cioci-Babci, miało ten plus, że do domu ze Strandu wracało się dorożką, zamiast iść ponad dwa kilometry na piechotę. Torbay Jachtklub znajdował się na Beacon Terrace, tuż nad Zatoczką Kąpielową Pań. Sama plaża była niewidoczna z okien klubu. (Autobiografia, s.130).
Round Robin
Wycieczka nosiła nazwę Round Robin i była wieloetapowa, co do minuty zaplanowana na cały dzień. Już rano w drodze na przystanek autobusowy pod sklepem Debenhams, skąd mieliśmy rozpocząć przygodę, poczuliśmy pierwszą falę niepokoju. I słusznie, jak się szybko okazało. Otóż po głównej ulicy miasteczka sunęli opasani numerami startowymi biegacze, a do walki o medale zagrzewali ich walący w instrumenty bębniarze. Przyglądając im się podejrzliwie, dotarliśmy na przystanek. Oprócz nas, pod szyldem z numerem autobusu 100, który miał nas zabrać do Paignton, ustawiła się grupka emerytów. Część z nich wpierała się na laskach czy chodzikach, co wkrótce miało stanowić nie lada problem.
Staliśmy więc, zerkaliśmy na zegarek, popatrywaliśmy na rozkład, znów na zegarek, gapiliśmy się na współpasażerów (tak, dzierżyli te same co my bilety w dłoniach, więc nie byliśmy sami w tym oczekiwaniu). Wreszcie, spóźniony, bo spóźniony, ale nadjechał! Piętrowy autobus, z którego wysiadł kierowca i oznajmił, że jest maraton, więc on szczerze wątpi, żebyśmy zdążyli do Paignton na czas (skąd przecież miał nas zabrać pociąg parowy w dalszą podróż). Popędził nas więc, byśmy wgramolili się na górny pokład. Staruszkowie próbowali nas przepuszczać przodem, nikt się tu nie pchał, wszyscy grzecznie tkwili w ogonku. Koniec końców ruszyliśmy!
Widoki na Torquay i wybrzeże przepiękne! Gdybyście mieli jakieś wątpliwości, wszystkie czerwone światła były oczywiście nasze. Wskazówki na zegarku już dawno dawały dowód na to, że pociąg odjechał bez nas (a to nowina...). Mimo to u celu wyskoczyliśmy z busa jak z procy i popędziliśmy przed siebie. Zgodnie z mętnymi wskazówkami kierowcy, staraliśmy się trafić na dworzec, nie mając przy tym bladego pojęcia, czy idziemy dobrze. Ale polecieliśmy jako pierwsi, a emeryci o laskach i chodzikach ufnie za nami. Wpadliśmy na peron. Pociąg czekał!
Były to stare, eleganckie wagony, żywcem wyjęte z ekranizacji „Morderstwa w Orient Expressie”. Rozglądając się po współpasażerach, mogliśmy zadać sobie pytanie, czy naprawdę nikt już, prócz nas samych i pokolenia naszych dziadków, nie czyta klasyki powieści detektywistycznej? Średnią wieku w każdym razie mocno obniżyliśmy. Konduktor przeprosił za opóźnienie, obwiniając „tych turystów z Torquay”. Popatrzyliśmy bezmyślnie w okno, udając że to nie o nas. Lokomotywa parowa zrobiła głośne: „pufff”! I w drogę!
Greenway House
Podziwianie widoków w czasie jazdy stanowczo utrudniał nam nowo odkryty problem – siedzieliśmy w złym wagonie. Powinniśmy się przesiąść, jednak zielonkawego pojęcia nie mieliśmy, dokąd. Do przodu iść czy do tyłu? Wagonów było niemal tyle, co liter w alfabecie. Którą z nich niewyraźnie wymienił przez megafon konduktor? I niby dlaczego mieliśmy się przesiadać? Planowali odłączyć wagony i zostawić nas w polu? Dopadliśmy wreszcie do biletera, który zawile wytłumaczył nam, o co chodzi. Kątem oka dostrzegłam nagle przez okno lazurową wodę, plaże, ustawione rządkiem przebieralnie z kolorowymi drzwiami. Olałam więc pana w mundurze, wychyliłam się przez okno i podziwiałam.
Dojechaliśmy do Greenway Halt. Wysiadka! Okazało się przy okazji, że zamieszanie z wagonami spowodowane było faktem, że peron w Greenway był bardzo krótki i tylko przód pociągu załapał się na to, by można z niego wysiąść wprost na wymurowaną platformę, a nie wpaść po pas w krzaki. Pomachaliśmy jeszcze na pożegnanie lokomotywie, która nosiła dumne miano „Herkules”, puściła z sykiem parę i wjechała w kamienny tunel. My ruszyliśmy pod górę drogą przez las ku letniej rezydencji Agathy Christie, którą po śmierci Rosalind, córki Agathy, rodzina pisarki przekazała National Trust – organizacji zajmującej się w Wielkiej Brytanii ochroną zabytków. Dzięki niej można dzisiaj zwiedzać Greenway.
Tylko trochę obgryzieni przez komary po jakiejś półgodzinie dotarliśmy do posiadłości. Kupiliśmy bilety i ruszyliśmy alejką. I nagle jest! Zaszliśmy go od tyłu, ale to on. Greenway House, który przez lata tylko oglądałam na zazwyczaj czarno-białych fotografiach w książkach poświęconych Agacie. W rzeczywistości wydał mi się mniejszy niż na zdjęciach. Dostojny, królował na wzgórzu ponad rzeką Dart, która płynęła w dole. Dookoła rozległe, zalesione tereny. Przed domem wystawione leżaki, na których można odpocząć i podziwiać widoki. Naprawdę pięknie. Nie dziwię się, że Greenway tak bardzo urzekł pisarkę.
Pewnego dnia zauważyłam, że wystawiono na sprzedaż dom, który zapamiętałam z dawnych lat – Greenway House nad rzeką Dart: zdaniem mojej matki, moim zresztą też, najpiękniejsza posiadłość w okolicy. (…) Dom wyglądał równie urokliwie jak dawniej. Biały, w stylu gregoriańskim, zbudowany około roku tysiąc siedemset osiemdziesiątego czy dziewięćdziesiątego, otoczony lasem sięgającym rzeki poniżej, gęstwą cudownych drzew i krzewów – idealny, wymarzony dom. (Autobiografia, s. 428)
Ledwo Agatha kupiła posiadłość, zaraz musiała ją oddać w ręce wojska, ponieważ wybuchła II wojna światowa.
Greenway przydzielono flocie Stanów Zjednoczonych. W naszym domu zamieszkali oficerowie (…). Brak mi słów podziwu i wdzięczności dla Amerykanów. Opiekowali się Greenway jak własnym domem. (…) W Greenway mam prywatny pomnik upamiętniający lata wojny. W bibliotece, która służyła za mesę, nieznany artysta ozdobił szczyty ścian freskiem. Przedstawia ów fresk rozmaite porty, dokąd zawijała flotylla (…). Obok pyszni się cudnej urody nimfa, niezupełnie dopracowana, za to całkiem goła. (…) Na gzymsie kominka widnieją z grubsza naszkicowane głowy Winstona Churchilla, Stalina i prezydenta Roosevelta. (Autobiografia, s. 438-439).
Weszliśmy do środka, gdzie przywitała nas uprzejmie pani, ostrzegając jednak, by niczego nie dotykać. Nawet gdyby komuś przyszło do głowy usiąść na jednym z licznych zabytkowych krzeseł, szybko zrezygnowałby z tej wywrotowej działalności, ponieważ na każdym siedzisku poustawiano różnej maści, rzekomo to ozdobne szpikulce.
Na parterze i pierwszym piętrze pomieszczenia urządzono elegancko i z dawną klasą, wyglądały przy tym tak, jak gdyby lokatorzy wyszli stamtąd tylko na chwilę i zaraz mieli powrócić do przerwanej gry w domino, gry na pianinie czy czytania jednej z mnóstwa książek (w tym pierwszych wydań wszystkich powieści Agathy Christie), które rozsiane były po domu. W biblioteczce faktycznie wciąż widniały na ścianach powstałe w czasie wojny freski. Głowy polityków jednak już zamalowano (kto by chciał patrzeć na co dzień na Stalina?). Można było zajrzeć do wypełnionej ubraniami szafy Agathy, a nawet do toalety. Z odbiorników radiowych słychać było głos to pani domu, to jej wnuka, Mathew Pricharda, który teraz zarządza dorobkiem swojej babci. Na komodach ustawiono oprawione zdjęcia rodziny, niektóre całkiem aktualne. Na jednym z krzeseł zaś dojrzeliśmy porzucony...szalik Gryffindoru, który zostawiło tam jedno z praprawnucząt pisarki. I tak historia zatacza koło, literatura przenika się, miłość do książek trwa poprzez kolejne pokolenia.
Jeszcze w holu natrafiliśmy na portret kilkuletniej Agathy, która dzierżyła swoją ulubioną lalkę, Rosalind. Rzeczona zresztą siedziała w całej okazałości pod obrazem.
Pamiętam (…) lalkę o imieniu Rosalind czy też Róża. Miała długie złote włosy i bardzo ją podziwiałam, chociaż zbyt często się nią nie bawiłam. Wolałam Kocięta. (Autobiografia, s. 18).
Niedaleko wisiał też portret ulubionego psa Agathy. Pisarka znana była ze swojego uwielbienia dla czworonogów, co mnie, psiarę, tym bardziej ucieszyło. W posiadłości znajduje się nawet niewielki cmentarz dla zwierząt, na którym pochowane są kolejne psy należące do rodziny. Na prospektach reklamujących wycieczkę Round Robin wyrysowano głowę psa z dopiskiem: „Dogs are welcome on all our trips”. I faktycznie, co krok można było natknąć się na podróżujących ze swoimi czworonożnymi przyjaciółmi. Szkoda, że Gucio nie mógł jechać z nami...
Na piąte urodziny dostałam psa. Było to wydarzenie, które wstrząsnęło mną najmocniej w życiu. Taka niewiarygodnie wielka radość, że odjęło mi mowę. (…) Oniemiałam, nie mogłam wykrztusić z siebie nawet słów podziękowania. Nie mogłam nawet popatrzeć na mojego pięknego psa i odwróciłam się do niego plecami. Musiałam jak najprędzej być sama, żeby oswoić się z tym niewiarygodnym szczęściem. (Autobiografia, s. 28)
Posiadłość była ogromna. Prócz samego domu, znajdowało się na jej terenie kilka ogrodów, szklarnie, ławeczki poukrywane w różnych ustronnych miejscach, kawiarnia, antykwariat – wszystko pięknie zazielenione, a zza drzew co rusz wyłaniał się widok na rzekę. Niestety musieliśmy wracać. Wedle wręczonego nam przez konduktora rozkładu jazdy, pociąg miał odjeżdżać z Greenway Halt za trzydzieści minut. Co to dla nas, uznaliśmy i wolnym krokiem ruszyliśmy w drogę powrotną przez las. Czas mijał, a my co rusz nie byliśmy pewni, czy dobrze skręciliśmy. Parę razy trzeba nam było się zawrócić, pójść w prawo, pójść w lewo, nabrać tempa godnego biegaczy ze wspomnianego maratonu, najeść się strachu. Na szczęście tym razem zdążyliśmy.
Parostatkiem w piękny rejs
Ciuchcia dowiozła nas do Kingswear, gdzie od razu przesiedliśmy się na prom, który przeprawił nas na drugą stronę rzeki do Dartmouth. Nie mieliśmy jednak czasu na zwiedzanie miasteczka, ponieważ do statku, którym mieliśmy następnie popłynąć w górę Dart, ustawiła się długaśna kolejka. A z ulotek, którymi byliśmy obładowani jak handlary na sobotnim targowisku, wynikało, że jest to ostatnia łódka, dzięki której możemy ruszyć w drogę powrotną. Gdybyśmy nie załapali się na rejs, musielibyśmy chyba spać pod gołym niebem. Ustawiliśmy się więc posłusznie w ogonku i nie pozwoliliśmy zostawić się na lądzie.
Na statku z głośnika zabawiał nas kapitan. Najpierw przywitał się uprzejmie:
– Welcome ladies and gentlemen. Girls and boys. And dogs.
I faktycznie na pokładzie było kilka czworonogów, które jednak nic sobie nie robiły z żarcików rzucanych przez kapitana. Podczas rejsu mieliśmy okazję obejrzeć Greenway House z dołu. Minęliśmy też domek do cumowania łódek należący do posiadłości, w którym między innymi osadzona była akcja filmu „Zbrodnia na festynie” („Dead Man's Folly”), nakręconego na podstawie powieści Agathy Christie. Im dłużej trwał rejs, tym robiło się coraz zimniej, w rezultacie czego pod koniec wszyscy schodziliśmy na ląd w Totnes niemal z odmrożeniami.
Żując kanapki, ustawiliśmy się w kolejce do autobusu (oczywiście double decker), który przetransportował nas, znów serwując nam zapierające dech w piersi widoki, do Paignton, skąd podobnym mu pojazdem trafiliśmy na powrót do Torquay. To była wspaniała wycieczka! Szczególnie dla fanów Agathy Christie!
Następnego dnia rano, napędzani podśmiewaniem się naszej gospodyni („Na ten pociąg też zamierzacie się spóźnić?”), wybyliśmy z dużym wyprzedzeniem na stację kolejową. W barze kupiliśmy sobie na śniadanie kanapki. Nie sposób było znaleźć w menu takie zwyczajne z serem i pomidorem, więc przystaliśmy na lokalny specjał: kanapka z sadzonym jajkiem, smażonym hash brownem i takimiż pieczarkami.
Całą drogę powrotną do Londynu podziwialiśmy widoki – z prawej strony rozciągał się Kanał La Manche, z lewej zaś tuż przy szybie wznosiły się czerwone ściany klifów. Przejeżdżaliśmy też niedaleko Glastonbury, gdzie akurat odbywał się festiwal muzyczny (konduktor ostrzegał, że lepiej przesiąść się na spokojniejszy pociąg, bo do naszego zaraz wsiądą „festival girls”), na który w tym samym czasie przyjechali Johnny Depp, Bradley Cooper i Brad Pitt. Moją próbę wyskoczenia przez okno udaremnił niestety mąż.
To była jedna z najciekawszych podróży z kryminałem, jakie odbyłam. Bez nieplanowanych przygód się nie obyło, jak na prawdziwy dreszczowiec przystało. Zobaczyć na własne oczy miejsca, z którymi była związana Agatha Christie, to bezcenne przeżycie dla każdego wielbiciela gatunku. Wspominać będę jeszcze długo, ale cichaczem już knuję kolejną wyprawę z powieścią w charakterze przewodnika. Możecie zgadywać jej cel.
Część pierwszą „Wycieczki jak z dreszczowca” przeczytasz tutaj.
W artykule wykorzystano fragmenty z: Agatha Christie, „Autobiografia”, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2010r.